poniedziałek, 31 maja 2010

えええ?猿がない??/Jak to? Nie ma małp??

Dawno nie pisałam. Głównie dlatego, że piszę pracę zaliczeniową. Może nie dużą i niezbyt ciekawą, ale zupełnie wystarczającą żeby pochłonąć cały mój zapał pisarski. No i przywykłam. To co kiedyś wydawało się egzotyczne teraz jest codziennością.
Wiosna przychodziła w tym roku bardzo powoli, rozleniwiając całe towarzystwo i zachęcając do zamknięcia się w swoich pokojach. Bo po co wychodzić jak zimno i leje? Był w prawdzie wesoły i gorący - Golden week - długi wolny tydzień na początku maja, ale i ten spędziliśmy jak zwykle: Fushimiinari, Hiezan, po raz setny Kyomizudera. Po raz kolejny Nara, która własnie obchodzi rocznicę 1300-lecia. Potem jeszcze słynne Aoi Matsuri w Kioto a wcześniej wycieczka szkolna na Shikoku. Człowiek zaczyna odnosić wrażenie, że widział już wszystko. A czego nie widział, to może się domyślić.  Spróbujcie kiedyś w rok zwiedzić powiedzmy.. wszystkie kościoły i zamki w południowej Polsce. Na widok wszelkiej maści świątyń mam ochotę wziąć nogi za pas.
Nie obeszło się jednak całkiem bez przygód. Szczególnie udała się wycieczka na Shikoku, gdzie nie tylko obejrzeliśmy ciekawe i zabawne  Kabuki (nie sądziłam, że to możliwe), ale nawet wykąpaliśmy się w gorących źródłach (w których pływały prawdziwe róże!).
Potem jeszcze Hiezan, na którą wspięliśmy się od strony jeziora Biwako aby zejść po stronie Kioto. Na szczycie znajduje się kompleks świątynny, więc (naturalnie) poszliśmy go zwiedzić. Przed wejściem do świątyni, jak wszyscy cywilizowani ludzie, zdjęliśmy buty. Zupełnie niespodziewanie i bez ostrzeżenia jeden z kolegów powiedział "A co jak ktoś założy nasze buty i sobie pójdzie"? "Niemożliwe..."
Jak łatwo się domyślić, kiedy wyszliśmy ze świątyni jego butów już nie było. Nie pomogły ogłoszenia, które mnisi nadali przez megafon na cały obiekt: "Nastąpiła zamiana obuwia. Osoby w czarnych adidasach NIKE proszone są o sprawdzenie, czy maja na nogach własne obuwie" W efekcie kolega został odesłany do biura świątyni, gdzie dostał o numer za male tenisówki (jak się okazuje nasz przypadek nie był wcale odosobniony) oraz rekompensatę pieniężną. W drodze powrotnej nie mogliśmy się oprzeć potrzebie patrzenia mijającym nas osobom...na stopy.
Zbliża się tsuyu, pora deszczowa. Tak przynajmniej twierdzi kalendarz, ale że pogoda w tym roku zdaje się z niego drwić, to właściwie nie wiadomo czy będzie czy nie. Mukade też miały być. A nie ma. Mukade, to ogromne japońskie stonogi, trujące i paskudne, które lubią gnieździć się w okolicach ludzkich osiedli (w tym domach), a podobno szczególnie lubią nasz kampus. A przynajmniej lubiły. Póki był otoczony przez lasy i laski. Teraz otoczony jest przez plac budowy, więc chyba nawet mukade się wyniosły.
Widziałam niedawno w telewizji program o pewnym miasteczku, które terroryzuje małpa. Małpa zeszła z gór, wśród ludzi (i produkowanych przez nich odpadków) podoba jej się bardziej niż w lesie. A duże, sprawne, dzikie zwierze w sąsiedztwie to nie lada problem. Z zaciekawieniem słuchałam historii, zastanawiając się gdzie może się dziać akcja tej mrożącej krew w żyłach opowieści. "I tak mieszkańcy Ibaraki-shi muszą koegzystować z dzikim zwierzęciem.." No tak, za rogiem, to było do przewidzenia...
Swoją drogą promotor jednej z moich koleżanek wyraził ostatnio głębokie zdumienie "Jak to? Nie macie małp? Rozumiem, że nie macie dużych, ale takich zwykłych też nie macie??"

wtorek, 6 kwietnia 2010

イースターの花見/Wielkanocne hanami

Przyszła zupełnie nieoczekiwanie. Nie wiedziałam, nie spodziewałam się, osłupiałam... Wielkanoc. W Japonii zupełnie nieznana i nie obchodzona, nie przypomniała o sobie czekoladowymi królikami ani kolorowymi jajkami. Nie przypomniała o sobie czerwoną datą w kalendarzu.
Po prostu pewnego dnia zeszłam do naszego "pokoju wspólnego" i odkryłam grupkę chłopaków babrających się po łokcie w kolorowych farbkach. Wokół nich piętrzyły się jajka, mieli ich chyba ze 100. I bawili się jak dzieci. Tak, czyli dziś jest Wielki Piątek?? Niemożliwe.
Nie mogliśmy być gorsi, wypad do sklepu pozwolił na zgromadzenie składników: jajka, łupki cebuli, szpinak, kurkuma. Jajka zostały obłożone kwiatkami wiśni i innymi roślinkami, owinięte płótnem i pozostawione w barwnikach na cała noc. Efekt był niezwykły, kolory bardzo naturalne, a nawet apetyczne.
W niedzielę dużą, studencką grupą, w której (jak zwykle) liczbowo przeważali Bułgarzy, wybraliśmy się do Kioto. Rozbiliśmy mały obóz pod kwitnącymi drzewami wiśni. Tak się złożyło, że tegoroczna Wielkanoc wypadła w samym środku okresu kwitnięcia japońskiej wiśni ozdobnej - sakura. W tym czasie Japończycy gremialnie wybierają się na "hanami" - pikniki podczas których "podziwiają jej kwiaty" (czyt. upijają się ze znajomymi). Sakura kwitnie niezbyt długo, więc wiosną w telewizji nadawane są komunikaty - w której części Japonii wiśnie są teraz najpiękniejsze i kiedy najlepiej hanami urządzić.
Grupka gaijinów zajadających jajka na środku trawnika nie zrobiła więc na nikim najmniejszego wrażenia. Zresztą w okolicy siedziały też grupki Japończyków. Zjedliśmy pisanki, ciasto upieczone przez koleżankę i mnóstwo innych rozmaitości, posiedzieliśmy na (całkiem ostrym) słoneczku, popatrzyliśmy na kwiaty wiśni. Nad nami krążyły liczne w Kioto ptaki drapieżne, które tylko patrzyły, co by tu zdobyć do jedzenia. Bardzo nietypowa, ale mimo to bardzo wielkanocna Wielkanoc.
Po śniadaniu przyszła pora na spacer: wybraliśmy się na Tetsugaku no michi, jeden z najpiękniejszych (a już szczególnie w okresie hanami) szlaków wzdłuż Kioto. Nie był to najlepszy pomysł, bo chociaż i owszem, kwiaty były przepiękne, to wędrowanie krok za krokiem w tłumku, wyprowadziłoby z równowagi nawet świętego.
Wieczorem trafiliśmy do miejsca nieco (tylko nieco) mniej zatłoczonego, a nie mniej urokliwego. Ogród zamku Nijou otwarty był do późnego wieczora a w nim kwitły przepięknie oświetlone sakury. Mroczne alejki między którymi wyrastały drzewa wiśni otoczone złotym światłem. Przepięknie; chociaż lampiony, wolno spacerujący ludzie  i światła w ciemności przywodziły na myśl atmosferę polskich cmentarzy w święto zmarłych.

Zdjęcia: http://www.facebook.com/album.php?aid=2053131&id=1518901935&l=afc04eb208

piątek, 12 marca 2010

京へのぼる/Wyprawa do stolicy

Wakacje w pełnym rozkwicie. Nie wypada siedzieć w domu (akademiku), trzeba spakować plecak, założyć dobre buty, wziąć w dłoń kostur i wyruszyć na japońskie szlaki. Wycieczka do Tokio była  przygodą pełną gębą.
Wyruszyliśmy z akademika o godzinie 6 rano aby odkryć, że brama prowadząca poza kampus jest jeszcze o tej porze zamknięta. Japońska studentka, która widać także chciała wydostać się z naszego uniwersyteckiego więzienia, bez chwili wahania wspięła się zwinnie po ogrodzeniu i przeskoczyła na drugą stronę. A ogrodzenie wcale nie było niskie. My natomiast, postanowiliśmy skorzystać z wersji przeprawy nieco bardziej przyziemnej - przeczołgaliśmy się przez dziurę w siatce. Dziurę, zrobioną bez wątpienia przez jakiegoś uwięzionego studenta.
Wsiedliśmy do pociągu ściskając w łapkach tzw. "青春18切符” bilet, który pozwala  na przemieszczanie się przez cały dzień  pociągami japońskich linii kolejowych, w dowolnym kierunku i na dowolną odległość. Zasada jest tylko taka, że obowiązuje on na pociągi osobowe i pośpieszne. Wszystko co jeździ szybciej było już niestety poza naszym zasięgiem. Jechaliśmy więc sobie powolutku, wysiadaliśmy w miejscowościach małych i mniejszych. Czytaliśmy, słuchaliśmy muzyki, spaliśmy, ziewaliśmy. Zobaczyliśmy kawał Japonii. Tak na moje wyczucie Japonia składa się wyłącznie z ogromnych miast i "tego co pomiędzy". A pomiędzy są wioski i miasteczka, góry i tunele, czyli właściwie niewiele.
Przejechaliśmy przez mnóstwo tych "małych miejscowości", niektóre miały przepiękne nazwy w stylu "Mochimune". Naturalnie, znaki były inne, niż te, które wyobraźnia mogłaby narzucić, ale wiadomo powszechnie, że zapisy nazw własnych są często "wygładzane". Tak było przecież w przypadku znajdującej się w samym centrum Osaki Umedy. Oryginalnie zapisywana znakami "埋田" (Szanowni pasażerowie, kolejna stacja to: Cmentarzysko, Cmentarzysko.) została z czasem przemianowana na "梅田"(Pole śliw). Może więc i Mochimune, które naprędce przetłumaczyłam jako "Cycołapy" zapisywano kiedyś właśnie w taki sposób?
Po jedenastu godzinach podróży udało nam się szczęśliwie dotrzeć do stolicy i  zameldować w hostelu. Witamy w Tokio.
Następnego dnia lało. Prało żabami i to żabami, które wyglądały na zmarznięte. Było zimno i źle.
Zaczęliśmy więc od planu B.
Zametrowaliśmy się do Ueno, punktu miasta, gdzie znajduje się większość muzeów, a przede wszystkim Muzeum Narodowe. Tam wśród dotaku, haniwa, kimon, rzeźb, zwojów (już wiem gdzie się robi zdjęcia do podręczników z serii "kultura Japonii") spędziliśmy ponad pół dnia. Szczególnie podobała mi się część poświęcona archeologii. Muzeum było naprawdę duże i bogato wyposażone, tylko odrobinkę smutne. Większość dużych muzeów w Japonii jest bardzo interaktywna i to w dobrym znaczeniu tego słowa: interaktywna interaktywnością która zadowala także dorosłych. Trudno jednak oczekiwać tego od instytucji tak poważanej jak Muzeum Narodowe.
Troszkę przytłoczeni ogromem i powagą miejsca postanowiliśmy zmienić klimat i powędrowaliśmy do Muzeum Historii Naturalnej: tam było wszystko co być powinno. Dinozaury, szkielety, multimedialne prezentacje a czasem nawet wycie jakiegoś zwierzaka za uchem. Relaks pełną gębą.
Mieliśmy jeszcze w planie dzielnicę elektroniki i animacji -  Akihabarę, ale zrezygnowaliśmy z niej ze względu na gwałtowne opady śniegu (w Osace śniegu w ogóle nie widziałam, w Tokio spadł pierwszego dnia i to w połowie marca!). W zamian za to poszliśmy do galerii handlowej w Nakano (bardzo blisko naszego hostelu), gdzie znajdowała się może trochę mniej znana, ale dla nas zupełnie wystarczająca strefa dla otaku. Stroje na cosplay, figurki, gadżety na tony. Przy okazji odkryłam z pewnym zdumieniem, że np. figurki Sailor Moon, będąca obecnie obiektem kolekcjonerskim o wartości historycznej, wydają się być towarem dość wysoko cenionym. Chociaż prawdą jest, że w zależności od sklepiku ceny gadżetów różniły się dość drastycznie.
W jednym ze sklepików trafiłam nawet na oryginalną replikę miecza świetlnego Lukea Skywalkera z autografem aktora... cena była równowartością mojego miesięcznego stypendium.
Tej nocy w hostelu było zimno. Po raz pierwszy miałam okazję poczuć temperaturę japońskiego pokoju, ogrzewanego  tylko małym grzejniczkiem, kiedy na dworze pada śnieg. Nogi przymarzały do tatami.
Następnego dnia spotkaliśmy się z moim tokijskim znajomym i zostaliśmy przez niego zabrani do... Meido Cafe. Dla wszystkich nie wtajemniczonych: to rodzaj kawiarni, która różni się od zwykłej kawiarni tym, że kelnerki są poubierane w stroje pokojówek (naturalnie z stylu jak prosto z anime) i  świadczą dodatkowe usługi np. "rysowanie sosem czekoladowym serduszek na naleśniku".
Wyobrażałam sobie, że kawiarnia pełna będzie siedzących samotnie przy stolikach japońskich geeków, wpatrzonych w kelnerki rozmarzonym wzrokiem. Tymczasem okazało się, że chociaż tacy i owszem, też byli  (mój znajomy wydawał się stałym klientem, który nie tylko zna imiona dziewczyn, ale nawet one znają jego) ale w kawiarence siedziało też przy słodkich deserach sporo dziewczyn.
Praca takiej pokojówko-kelnerki musi być ciężka. Nawet jak się ma predyspozycje do robienia z siebie idiotki to prowadzenie z klientami rozmowy słodkim głosikiem przez kilka godzin dziennie musi być męczące. A może się człowiek szybko przyzwyczaja?  W każdym razie dialogi były w stylu "Serdecznie zapraszam! Aaah! Jak się cieszę że państwo nasz dziś zaszczycili! Dziękuję bardzo! Proszę nas jeszcze odwiedzić! Będę czekać!" - a  to wszystko głosem gimnazjalistki.
"Tutaj nie wolno robić zdjęć! Ale, jak się ma kartę stałego klienta i zbierze odpowiednio punktów, to wtedy można sobie zrobić zdjęcie z Meido! Ja jedno mam!" - tłumaczył głosem pełnym przejęcia mój znajomy.
Skoro już zaczęliśmy dzień w stylu Otaku, to kolejnymi punktami programu były spacer po Akihabarze i muzeum Ghibli.
Muzeum było urocze. Nie mniej i nie więcej. Totoro sprzedający bilety, wnętrze bez 順路 (trasy zwiedzania), ładnie przedstawiony mechanizm tworzenia filmów animowanych. Kolorowo i barwnie. Oczywiście, muzeum skierowane było do dzieci, więc jakby się miało lat 7 robiłoby pewnie jeszcze większe wrażenie, ale i tak bardzo mi się podobało. Na koniec przygotowano dla nas krótki film rysunkowy: opowiadał o myszach urządzających turniej sumo.  Pokazywał wszystkie ważne elementy sumo, a że wybieramy się w tym tygodniu na zawody ze "szkołą" - był idealną powtórką.
Wieczór spędziliśmy na punkcie widokowym, z którego zobaczyć można było całe Tokio i na spacerze po Roppongi, dzielnicy, która jak na Japonię wyglądała na niezwykle.. żywą. W większości czarnoskórzy naganiacze do klubów i knajp, skąpo ubrane panienki, Gaijini, muzyka. Miasto, które ożywa nocą.
Ostatni dzień w Tokio spędziliśmy jak na prawdziwych turystów przystało. Odwiedziliśmy pełne sklepików z ubraniami wszelkiego stylu i fasonu Harajuku, podrapaliśmy za uchem pilnującego stacji Shibuya psa Hachiko, pospacerowaliśmy po ogrodach pałacu cesarskiego. W ogrodach było małe muzeum prezentów, jakie otrzymali Japończycy od polityków z różnych krajów i ku mojemu zadowoleniu podarowane jeszcze przez Aleksandra Kwaśniewskiego gęśle (czy Bóg jeden wie co) znajdowały się nawet, jako jedne z nielicznych, na ulotce informacyjnej. Ha!
W końcu nadszedł moment powrotu, ale jeszcze nie do Osaki. Po drodze (no prawie po drodze...) skoczyliśmy jeszcze do Kamakury, zobaczyć (a nawet wejść do wnętrza) wielkiego Buddę. A potem już z górki do domu.... kolejne 7 przesiadek i tym razem jedyne 9 godzin podróży. Góra Fuji na trasie. Swoją drogą plan, który napisał dla nas komputer, zakładał najdłuższą przesiadkę trwającą 11 minut i najkrótszą trwającą 5 ( tych drugich zresztą było więcej). Chciałabym dokonać kiedyś takiego wyczynu jadąc PKP.

sobota, 6 marca 2010

中学校の旅行/Wycieczka gimnazjalna


Po długiej przerwie piszę po raz kolejny. Moje milczenie spowodowane było głównie i właściwie sesją, która (jeśli wziąć pod uwagę, że na  japońskich uniwersytetach "nic się nie robi") wymagała niespodziewanie dużo zachodu. Nie mam przez to na myśli, że egzaminy były szczególnie trudne czy wymagające... po prostu równoczesne uczenie się na zaliczenia, pisanie referatów i chodzenie na zajęcia to trochę za dużo. Co więcej, ponad miesięczne kursowanie wyłącznie na trasie uczelnia-biblioteka-akademik nie pozwalało na zebranie nadmiaru materiału.
Tym razem postaram się opisać pokrótce wrażenia z naszej "szkolnej" wycieczki: Hiroshima-Miyajima. Witamy w gimnazjum.
Wycieczki szkole jakie są, każdy wie. Uczniowie i nauczyciele pakują się do autokaru, jadą w nieznane i usiłują wrócić w jednym kawałku. Tak też było i tym razem. 
Kiedy wsiadaliśmy do autobusu słońce nad Minoo uśmiechało się do nas pełnią swych barw,  ale po około trzech godzinach jazdy, kiedy zbliżyliśmy się już do celu podroży, otoczyła nas ciemność i pustka. Deszczowa, mokra, mglista... Droga wycieczko, po prawej mamy przepiękny widok na Miyajime... taaa.. 
Dotarliśmy do portu, w strugach deszczu wsiedliśmy na prom i przeprawiliśmy się na wyspę. Tam czekali na nas niezawodni pracownicy hotelu z całym zapasem parasolek. Dzięki Bogu to Japonia.
Miyajima, to drugie obok Nary miejsce do którego trafiłam, w którym japońskie jelonki (shika) żyją sobie w centrum miasteczka zajmując się głównie objadaniem trurystów ze wszystkiego z czego się da (bądź też nie da, niestety). Tego dnia jednak, nawet one nie atakowały. Stały grzecznie pod zadaszeniami i wyglądały na nieco znudzone. 
Zgodnie z planem wycieczki obejrzeliśmy świątynię Itsukushima. Wybudowana została "na morzu", więc w zależności od zmian przypływ/odpływ można po niej spacerować lub też pływać łódką, przez co (a może mimo tego?) uważana jest za jeden z 3 najpiękniejszych widoków Japonii. 
W czasie spaceru zauważyłam wśród turystów pewną panią, o której pomyślałam "o, wygląda jak Polka" (może nie tyle jak Polska co jak Ślązaczka). W każdym razie, gdy usłyszała nas mówiących po polsku, podeszła i zaczęła zagadywać: a skąd a czemu tu. Sama mieszka w Ameryce, a przyjechała na wycieczkę, do koleżanki Japonki, Była drugą osobą z Polski spotkaną przez nas w Japonii "przypadkiem". Wcześniej, na jednym z lokalnych świąt trafiliśmy na pewną studentkę.
Nasze wycieczki szkolne mają to do siebie, że z reguły nocujemy w całkiem porządnych hotelach. Mamy więc nie tylko okazję założyć hotelowe yukaty, ale co więcej paradować w nich podczas wspólnej kolacji. Zawsze i niezmiennie sprawia to mnóstwo frajdy. Mamy też okazje pójść do sento - japońskiej łaźni, której cechą charakterystyczną jest to, że kąpiel odbywa się wspólnie (panie i panowie osobno rzecz jasna), w strojach adama i ewy a woda w basenie jest koszmarnie gorąca. 
Poszliśmy więc do sento i wykąpani powędowałyśmy na kolacje w stylu japońskim. Generalnie lubię japońskie jedzenie, nie przeszkadza mi surowizna, nie boję się próbować nieco podejrzanie wyglądających potraw, ale tym razem japońskość posunięta była nieco za daleko. Pół biedy ośmiornica jedzona na wpół surowo, krewetki czy małże (zresztą całkiem smaczne, tylko nie wiedzieć czemu zielone w środku)... ale kiedy pani kelnerka kładąc na moim stoliczku kolejny talerz obwieściła z dumą w głosie "rybia głowa!" nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać...
Po kolacji  poszliśmy z powrotem do świątyni, poziom morza się podniósł - tam gdzie jeszcze niedawno staliśmy teraz przepływały łodzie z turystami, całość była pięknie oświetlona i co najważniejsze... przestało padać. 
Tu więc nastąpiło to co było nieuniknione... trwająca ponad godzinę sesja zdjęciowa.. spuśćmy na nią zasłonę milczenia.
Gdy wreszcie udało nam się wydostać z zaklętego kręgu aparatów, stanęliśmy przed problemem natury znacznie poważniejszej - jak by tu spędzić pozostałą część tak mile rozpoczętego wieczoru. Czekała na nas zakupiona ówcześnie Finlandia, ale że wycieczka była w końcu "szkolna", więc w efekcie piliśmy ją w miejscowym parku. Shika nie były zachwycone. W naszej słowiańskiej grupce nikt nie uchylił się od obowiązkowego toastu i muszę przyznać że widok jednej z koleżanek, pijącej wódkę z butelki w parku będzie ogrzewał me serce jeszcze przez jakiś czas.
Następnego dnia, zaraz z rana, zostaliśmy zabrani do Muzeum wybuchu bomby atomowej w Hiroshimie. Każdy ma mniej więcej wyobrażenie, jak takie muzeum może wyglądać i tak - właśnie tak wyglądało. 
Warte wspomnienia są jedynie dwie rzeczy: po pierwsze, po Hhiroshimskim parku krążą przewodnicy - wolontariusze. Z reguły są to starsze osoby, których krewni byli ofiarami atomowego wybuchu. Opowiadają naprawdę ciekawie, ale jak pewien pan się rozgadał, tak stanęła przed nami wizja spędzenia w Hiroshimie przynajmniej tygodnia.
Druga sprawa to tramwaje... Hiroshima to jedno z niewielu japońskich miast w którym są tramwaje! Zwykle, tramwajopodobne, niektóre nawet starsze niż te nasze, krakowskie. Jak w domu!
Droga powrotna była długa i monotonna. Do tego stopnia, że przypomniała mi się gra, w którą bawiłam się swego czasu podróżując po Chorwacji. Polegała na wstrzymaniu oddechu podczas przejazdu przez tunel. Wydaje się proste, ale tunele w Japonii są długie i jest ich naprawdę dużo. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu zabawa zastała podchwycona, wraz z grupką znajomych przejechaliśmy więc pół drogi na bezdechu. Gimnazjum. 

wtorek, 19 stycznia 2010

一週間で芝居二回/Jeden tydzień - dwa teatry

Tym razem będzie o teatrze. Od razu zastrzegam, że nie jestem, nie byłam i zapewne nie zostanę specjalistką od japońskiego teatru: ani tego klasycznego ani tego współczesnego. Nie będzie więc części merytorycznej. Przejdźmy od razu do rzeczy.
Wybraliśmy się ze szkołą do teatru. Brzmi jak za dawnych, dobrych, podstawówkowych czasów. Poniekąd było jeszcze lepiej - szkoła zechciała zapłacić za bilety; z drugiej strony nie aż tak pięknie - przedstawanie odbywało się w sobotę. Niemniej jednak wybraliśmy się.
Przed 大阪松竹座* kręcił się tłumek Japończyków, część z nich ubrana była w kimona. W tle słychać było odgłosy procesji ku czci Ebisu - jednego z siedmiu bogów szczęścia, patrona handlu. No tak, to Osaka. Wchodzimy do teatru i... zaczynamy się wspinać. Pierwsze schody ruchome, drugie schody ruchome... na naszych biletach napisano wyraźnie "3 piętro"... Liczymy więc jak Japończycy - pierwsze to parter, drugie to pierwsze - powinniśmy być na miejscu. Ubrana w mundurek pani uśmiecha się uśmiechem "O rany, Gaijini": 
"一階席でございます"**. Wspinamy się wiec dalej. Po podróży, która wydawała się nie mieć końca, docieramy wreszcie do naszych krzeseł. Haaaalo, tam na dole! 
Dostajemy w łapki angielskie streszczenie sztuki (japońskie, w wersji mangowej, dostaliśmy już wcześniej), kurtyna się rozsuwa i.... zapadamy w sen. No nie, nie tak od razu. Nie przesadzajmy. Przez mniej więcej pierwsze pół godziny wszyscy obserwują z zapartym tchem rozwój akcji na scenie... problem w tym, ze akcja za bardzo rozwinąć się nie chce. Głosy opowiadacza i aktorów: nie dość że rozciągłe, zaśpiewywane to jeszcze język daleki od współczesnego. Siłą rzeczy koncentracja zaczyna opadać. Pierwsza zasnęła siedząca obok mnie Japonka. Zaraz potem zapadli w drzemkę studenci z krajów azjatyckich (którzy spanie w takich sytuacjach mają we krwi), chwilę później głowy zaczęły się kiwać szeroko pojętej Europie. Sama podrzemywałam, a kolega obok... czytał książkę. Przedstawienie trwało 3 godziny.  
Muszę tu oddać sprawiedliwość "仮名手本忠臣蔵"***, że ostatnia scena****、którą obejrzeliśmy/przedrzemaliśmy/przespaliśmy była całkiem zrozumiała (może dlatego, że akcja przeniosła się z pałacu na wieś, a więc i język był normalniejszy), ale byliśmy już tak znudzeni całością, że niewiele to zmieniło. Ciekawostkę (dla kogoś takiego jak ja - a wiec nieobeznanego w tajnikach kabuki) stanowiły okrzyki fanów, którzy z widowni, w ściśle określonych punktach przedstawienia wykrzykiwali imiona ulubionych aktorów.  
Jeszcze jedno - onnagata. Aktorzy grający role żeńskie. Cóż, może nie doceniam walorów sztuki, ale naprawdę nie wiedziałam, dlaczego ten facet w kobiecym kimonie, a na dodatek facet dość duży i masywny, miałby być ideałem kobiety. Wierzę, że wykonuje swój fach zgodnie ze wszystkimi zasadami gry aktorskiej, ale ponieważ wpajano mi zawsze, że onnagata to niezwykłe zjawiska otoczone aurą kobiecości byłam głęboko zawiedziona. 


A teraz pora na zmianę klimatu.. tam ta ta tam... ! 


Wkroczyłyśmy (tym razem już za własne fundusze) do wysłanego czerwonym materiałem holu by zobaczyć kłębiący się tłumek kobiet w różnym wieku.. otoczyły nas sklepiki z pamiątkami a nawet przymierzalnia kostiumów.. Proszę państwa, oto 宝塚*****! 
Sztuka była wciągająca. Nie da się ukryć. Była też dziwna. Nie da się ukryć. Główny bohater, Żyd imieniem Eliah (co w wersji japońskiej brzmiało "Eriahu" i sprawiało wrażenie ciągłego użycia wołacza) tłumaczy stary testament na język niemiecki, zostaje rozłączony z ukochaną, dokonuje wielkich czynów w Polsce (hahah) by pod imieniem Edward trafić na dwór habsburski. Wszystko to okraszone stylem wprost z anime (aż się oczekuje wirujących płatków sakury), doskonale dopracowanymi efektami oświetleniowymi i scenicznymi oraz musicalową ścieżką dźwiękowa. Do tego jeszcze rewia na koniec. Jeśli człowieka nie przeraża kicz, to właściwie można się dobrze bawić. 
Na widowni prawie same kobiety. W wieku przeróżnym. Usłyszałam kiedyś od pewnej Japonki, że boi się iść na przedstawienie, bo w Takarazuce obowiązują bardzo surowe zasady zachowania i można łatwo podpaść innym fankom. Nie wiem ile w tym prawdy, ale nie da się ukryć że popularność Takarazuki wśród Japonek jest ogromna. Właściwie nie tyle Takarazuki co otokoyaku, aktorek grających role męskie. Dlaczego? "Bo one są idealnymi mężczyznami". Czyli trochę jak z onnagata.
Tak.. otokoyaku... były... wysokie, szczupłe i z burzą długich włosów. I może to kwestia miejsca w którym siedziałam, a które nie pozwało przyglądnąć się zbyt dokładnie, ale wydawały się bardzo przekonujące jako mężczyźni. Do tego stopnia, że w czasie rewii, gdy scena zapełniła się paniami w strojach kabaretowych pomyślałam nagle "skąd oni wzięli w tej swojej ekipie tyle kobiet"... 


Informatorek - pomocniczek:
*大阪松竹座 - teatr w Osace 
** Szanowni państwo, to pierwsze piętro. 
***Chushingura - historia 47 roninów 
**** Tak naprawdę obejrzeliśmy tylko połowę, całość trwa wliczając wszystkie przerwy cały dzień 
*****宝塚 - Takarazuka - współczesny japoński teatr muzyczny w którym wszystkie role grają kobiety


czwartek, 31 grudnia 2009

沖縄のクリスマス / Święta na Okinawie

W tym roku święta spędziliśmy na Okinawie. Właściwie nie mieliśmy wyboru. Chcieliśmy wyrwać się z naszego otoczonego górami kampusu, który w czasie każdej dłuższej przerwy w nauce zmienia się w miasto duchów. Chcieliśmy też wybrać się gdzieś daleko, zmęczeni świątyniami Kansai zobaczyć coś w nieco w innym stylu... a do tego jeszcze żeby było ciepło..
Takie rzeczy to tylko na Okinawie.
Wyprawa była nieco na wariackich papierach: bilety lotnicze zamówione przez internet, mapa Okinawy, którą dostaliśmy w samolocie, główny środek lokomocji - własne nogi.
Zamieszkaliśmy w hostelu, któremu najbliżej było do polskich schronisk wysokogórskich - hostelu z jedną dużą wspólną sypialnią i cowieczornymi imprezami na które "każdy jest zaproszony". Znajdował się samym sercu Nahy, ale w okolicy, którą ciężko było uznać za bezpieczną.
Właściwie dziwiło mnie nieco, że ktoś w takim miejscu prowadzi hostel, skoro mógłby prowadzić.... przybytek innego typu. Niemniej jednak atmosfera była pozytywna, domowa i nikt nie czuł się tam nieswojo. Był nawet hostelowy pies, który niestety nie chciał łapać pojawiających się podobno czasami w kuchni szczurów..
Sama Naha pozostawia bardzo dziwne wrażenie. Nie jest tak czysta jak inne miasta Japonii, nie jest tak ułożona. Rozpadające się rudery; piękne, nowe budynki i place budowy mieszają się ze sobą, następując jeden za drugimi. Południowa roślinność potęguje wrażenie egzotyki. Jedynym, co upewniało nas, że jesteśmy ciągle w Japonii, były wszechobecne 自動販売機*. Wydawało się nawet, że jest ich więcej niż normalnie i że stoją w zupełnie dziwacznych miejscach. Oczywiście i tu obowiązywało prawo mówiące, że "自動販売機 są wszędzie, ale znikają, kiedy akurat chcesz coś kupić". Niektóre jednak znajdowaliśmy w miejscach tak przeczących rozsądkowi, że stworzyliśmy teorię "nawiedzonych 自動販売機". Otóż, jeśli taka maszyna stoi w całkowicie odludnym miejscu i nikt nigdy nic nie kupuje to po wielu, wielu latach zmienia się w "お化け自動販売機"**. I niech Bóg strzeże tego, kto wtedy coś w niej kupi..
Wracając jednak do tematu, zwiedzanie zaczęliśmy naturalnie od Naha. Zobaczyliśmy zamek, muzeum (bardzo nowocześnie-interaktywnie-interesujące), pospacerowaliśmy główną ulicą zwaną Kokusaidori. Miejsce to, przypomina nadmorskie pasaże w Polsce: sklepiki za pamiątkami, knajpki, lodziarnie i jeszcze trochę sklepików z pamiątkami. Jedynym naprawdę ciekawym punktem było coś w rodzaju krytego targowiska, które chociaż z wierzchu wyglądało bardzo podobnie (sklepiki z pamiątkami - knajpki -lodziarnie), to im bardziej człowiek zapuszczał się w jego zakamarki tym bardziej realnie-targowo-miejscowe się stawało. Chwilami nawet przypominało bardzo nasze polskie targowiska. I podobnie pachniało.
Na Kokusaidori zawędrowaliśmy tam w samą wigilię, więc kręciły się po niej grupki krótkowłosych gaijinów, bez wątpienia amerykańskich żołnierzy. Włóczyli się po okolicy ze znudzonymi minami.

Opłatkiem łamaliśmy się na karaoke.

Następnego dnia postanowiliśmy odnaleźć nahańską plażę. Nie było to wcale zadanie łatwe, lecz po wielu godzinach poszukiwań udało nam się zanurzyć stopy w jej piaskach. Plaża, do której dotarliśmy, okazała się być najpiękniejszą plażą w Naha... przy okazji była też jedyną. Pokryta żółtym piaseczkiem, który zalewały fale jasno błękitnego oceanu urzekałaby swoim czarem gdyby nie pewien mały szkopuł w postaci ogromnego mostu a zaraz za nim doków, które całkowicie zasłaniały widok na morze....
Z wrażenia postanowiliśmy kontynuować nasze poszukiwania - wsiedliśmy na statek o dźwięcznej nazwie "Nowa Kumejima" (które to imię pasowało do niego może jakieś 20 lat wcześniej) i przeprawiliśmy się na rzeczoną wyspę Kume. Brzmi łatwo, przyjemnie i beztrosko, czyż nie? W praktyce był to czterogodzinny rejs po rozszalałym oceanie, wśród ogromnych fal niemalże zalewającym statek (a łódka nasza wcale do małych nie należała), na pokładzie, który huśtał się niemiłosiernie. W efekcie połowa naszej małej wycieczki spędziła większość rejsu w toalecie a reszta (nie licząc pewnych szczęściarzy, dla których słowa "choroba morska" są obce całkowicie) na zalewanym wodą pokładzie... Na zdjęciu ja wysiadająca z "Nowej Kumejimy".
W każdym razie udało nam się szczęśliwie dotrzeć do brzegu.
A tam czekało na nas Miasto Zombi. Właściwie było to bardzo atrakcyjne na swój sposób, pola trzciny cukrowej, niewielkie budyneczki przywodzące na myśl Azję południowo-wschodnią i ani żywego ducha. No może nieco przesadzam, ale mieliśmy silne wrażenie, że na tej wyspie jesteśmy jedynymi turystami. Poczuliśmy się trochę jak odkrywcy na samym krańcu świata.
Na Kumejimie czekała nas bujna roślinność oraz piękne plaże pełne muszli i fragmentów rafy koralowej... A także piękno kabli. Nie wiem dlaczego, ale od kiedy przyjechałam do Japonii z wielką radością i zapałem robię zdjęcia przewodom wysokiego napięcia. Podejrzewam u siebie wpływ anime "Serial Experiments Lain". Oczywiście nie interesują mnie wszystkie, ale czasem wprost nie mogę się powstrzymać widząc wyjątkowo malowniczy słup telegraficzny. Właśnie na Kumejimie znalazłam wspaniały eksponat do mojej małej kolekcji.
W czasie zwiedzania wyspy trafiliśmy też na XVIII - wieczną siedzibę miejscowej arystokracji. Na bramie widniało wyraźnie, że zwiedzać można w godzinach 9:00 do 17:00 ale gdy weszliśmy do środka nie było tam żywego ducha. Owszem, było miejsce sprzedaży biletów, można było nawet przybić sobie pamiątkową pieczątkę, ale ani kawałka pracownika. Nieco zdezorientowani posiedzieliśmy przez chwile pod wejściem lecz potem wzruszyliśmy ramionami i zaczęliśmy zwiedzać. W między czasie pojawił się na horyzoncie pewien japoński turysta, który też nie przejmując się wiele wszedł do środka. Kiedy właśnie zbieraliśmy się do wyjścia na nasze nieszczęście zjawiła się pani Pobieraczka Opłat i zarządała od nas tejże uiszczenia. A już myśleliśmy że się uda na "Europę wschodnią".***
Do Osaki wracaliśmy malutkim samolocikiem, który trząsł, skakał i co stewardessa wyłączyła napis "proszę zapiąć pasy" to wpadał w turbulencje. Zaczęłam w pewnym momencie podejrzewać, że robi to złośliwie. Byłam niezmiernie szczęśliwa, gdy wylądowaliśmy na Lotnisku Kansai. W naszej Osace.

Naha to nie Japonia, jest zbyt brudna, zbyt wielu tam bezdomnych. Zbyt wiele zrujnowanych budynków i mrocznych zakamarków w samym sercu miasta.

Okinawa to nie Japonia, morze jest zbyt błękitne a ludzie za często się uśmiechają.

Ryuukyuu to nie Japonia, to zupełnie inny świat.


Słowniczek:
*自動販売機 - jidouhanbaiki - maszyny sprzedające napoje i wszystko inne
** お化け自動販売機 - obake jidouhanbaiki - potworna maszyna z napojami ;)
*** "Na Europę wschodnią" - każda metoda, która pozwala uniknąć płacenia, np. wchodzenie do muzeum przez drzwi opisane jako "wyjście".

sobota, 12 grudnia 2009

箕面の生活/ Życie w Mino

Kampus Mino to niezwykłe miejsce. Jedyne i niepowtarzalne. Tak jak i mój akademik. Dlatego dziś nie będziemy zwiedzać. Dziś spędzimy nudny dzień w domowych pieleszach. Zapraszam.
Miejsce które zwykle uważa się za dom, to miejsce gdzie się śpi, gotuje, kąpie, je, sprząta... nie da się więc ukryć że "Akademik dla studentów z zagranicy nr. 1" jest moim domem. 
Dom ten pełen jest ogłoszeń i zawieszek, które albo o coś proszą albo przed czymś przestrzegają. Informują, że chłopcy powinni opuścić piętro dziewcząt przed 21 (dziewczęta zresztą też - jak dopisano pod spodem... tak, nikogo nie powinno się dyskryminować..), że ogrzewanie działa od 9 rano do 10 wieczorem, że firewerki są zakazane... Na koszu w kuchni można wyczytać, iż "przyjmuje tylko śmieci kuchenne" - resztą prawdopodobnie pluje, ale tego nie jestem pewna, bo nigdy nie odważyłam się sprawdzić. Na drzwiach pralni widnieje informacja, że dnia x miesiąca y doszło do kradzieży bielizny więc lepiej zabierać ją możliwie szybko do pokoju..
Jakby tego było mało akademik ma skłonność do tego, żeby do człowieka mówić.. Najpierw wydaje odgłos zbliżony do sygnału odjazdu pociągu a potem głosem pana Tanaki informuje, że winda/ogrzewanie/ciepła woda są chwilowo wyłączone z użytku... moshiwakenai i gambatte*.. Pan Tanaka to dyrektor naszego akademika, którego spotkaliśmy do tej pory może ze dwa razy. Nie poznalibyśmy go wcale, gdyby nie to, że lubi zwoływać zebrania by podzielić się z nami swoją życiową wiedzą i doświadczeniem.. "Noście ciepłe skarpetki i nie uganiajcie się (za bardzo) za płcią przeciwną..." Ziew. 
Jeśli już jesteśmy przy sprawach przyziemnych, warto wspomnieć, że w Japonii istnieje obowiązek segregacji śmieci. I tak, wszystkie rzeczy we wszechświecie dzielą się na puszki, butelki i tzw. barnable** . Podział ten nie jest nadmiernie kłopotliwy tak długo, jak nie chce się wyrzucić czegoś chociaż trochę bardziej niestandardowego... parasolki na ten przykład.. Oczywiście można też założyć że wszystko spłonie... w odpowiedniej temperaturze.. 
Sam kampus, jak to określiła jedna z moich wykładowczyń: "Jest bardzo przyjemny, tylko nic tu nie ma". Mamy w prawdzie sklepik, stołówkę, księgarnie i nawet kawiarenkę ale wszystkie te przybytki otwarte są jedynie od poniedziałku do piątku do godziny 18 (kawiarnia) lub 20 (sklep). Później zostaje już tylko spożywczy przy stacji (10 minut na piechotę, 5 na rowerze). Oczywiście mamy też Onoharę (miejscowe centrum rozrywek zaopatrzone w McDonalda, KFC, kaitenzushi a nawet karaoke) i Osakę, ale odległość do obu jest jednak dość znaczna.
Jeśli dzień jest powszedni kampus tętni życiem. Jeśli weekend, rozgłośne krakanie miejscowych ptaszysk miesza się z okrzykami członków klubów sportowych i rzępoleniem dochodzącymi od strony pomieszczeń klubów muzycznych. Do tego jeszcze "ping pong" niezmordowanie odbijanej piłeczki do "narodowego sportu Mino". 
I tak biegnę rano z kubkiem kawy w zębach na zajęcia, czyham na wolną pralkę, nigdy nie wiem czy to co wyjmuje z lodówki jest napewno moje, pije ze znajomymi przed budynkiem i chodzę na dach popatrzyć na światła miasta. Mieszkam w akademiku i żyję studenckim życiem. Może trochę dziwnym, ale jednak studenckim.  


Słowniczek:
* w tłumaczeniu zwykłym: bardzo nam przykro, musicie sobie jako radzić; w tłumaczeniu kontekstowym: i tak mamy was gdzieś, więc siedźcie cicho a może to kiedyś naprawimy
**burnable - palne