czwartek, 31 grudnia 2009

沖縄のクリスマス / Święta na Okinawie

W tym roku święta spędziliśmy na Okinawie. Właściwie nie mieliśmy wyboru. Chcieliśmy wyrwać się z naszego otoczonego górami kampusu, który w czasie każdej dłuższej przerwy w nauce zmienia się w miasto duchów. Chcieliśmy też wybrać się gdzieś daleko, zmęczeni świątyniami Kansai zobaczyć coś w nieco w innym stylu... a do tego jeszcze żeby było ciepło..
Takie rzeczy to tylko na Okinawie.
Wyprawa była nieco na wariackich papierach: bilety lotnicze zamówione przez internet, mapa Okinawy, którą dostaliśmy w samolocie, główny środek lokomocji - własne nogi.
Zamieszkaliśmy w hostelu, któremu najbliżej było do polskich schronisk wysokogórskich - hostelu z jedną dużą wspólną sypialnią i cowieczornymi imprezami na które "każdy jest zaproszony". Znajdował się samym sercu Nahy, ale w okolicy, którą ciężko było uznać za bezpieczną.
Właściwie dziwiło mnie nieco, że ktoś w takim miejscu prowadzi hostel, skoro mógłby prowadzić.... przybytek innego typu. Niemniej jednak atmosfera była pozytywna, domowa i nikt nie czuł się tam nieswojo. Był nawet hostelowy pies, który niestety nie chciał łapać pojawiających się podobno czasami w kuchni szczurów..
Sama Naha pozostawia bardzo dziwne wrażenie. Nie jest tak czysta jak inne miasta Japonii, nie jest tak ułożona. Rozpadające się rudery; piękne, nowe budynki i place budowy mieszają się ze sobą, następując jeden za drugimi. Południowa roślinność potęguje wrażenie egzotyki. Jedynym, co upewniało nas, że jesteśmy ciągle w Japonii, były wszechobecne 自動販売機*. Wydawało się nawet, że jest ich więcej niż normalnie i że stoją w zupełnie dziwacznych miejscach. Oczywiście i tu obowiązywało prawo mówiące, że "自動販売機 są wszędzie, ale znikają, kiedy akurat chcesz coś kupić". Niektóre jednak znajdowaliśmy w miejscach tak przeczących rozsądkowi, że stworzyliśmy teorię "nawiedzonych 自動販売機". Otóż, jeśli taka maszyna stoi w całkowicie odludnym miejscu i nikt nigdy nic nie kupuje to po wielu, wielu latach zmienia się w "お化け自動販売機"**. I niech Bóg strzeże tego, kto wtedy coś w niej kupi..
Wracając jednak do tematu, zwiedzanie zaczęliśmy naturalnie od Naha. Zobaczyliśmy zamek, muzeum (bardzo nowocześnie-interaktywnie-interesujące), pospacerowaliśmy główną ulicą zwaną Kokusaidori. Miejsce to, przypomina nadmorskie pasaże w Polsce: sklepiki za pamiątkami, knajpki, lodziarnie i jeszcze trochę sklepików z pamiątkami. Jedynym naprawdę ciekawym punktem było coś w rodzaju krytego targowiska, które chociaż z wierzchu wyglądało bardzo podobnie (sklepiki z pamiątkami - knajpki -lodziarnie), to im bardziej człowiek zapuszczał się w jego zakamarki tym bardziej realnie-targowo-miejscowe się stawało. Chwilami nawet przypominało bardzo nasze polskie targowiska. I podobnie pachniało.
Na Kokusaidori zawędrowaliśmy tam w samą wigilię, więc kręciły się po niej grupki krótkowłosych gaijinów, bez wątpienia amerykańskich żołnierzy. Włóczyli się po okolicy ze znudzonymi minami.

Opłatkiem łamaliśmy się na karaoke.

Następnego dnia postanowiliśmy odnaleźć nahańską plażę. Nie było to wcale zadanie łatwe, lecz po wielu godzinach poszukiwań udało nam się zanurzyć stopy w jej piaskach. Plaża, do której dotarliśmy, okazała się być najpiękniejszą plażą w Naha... przy okazji była też jedyną. Pokryta żółtym piaseczkiem, który zalewały fale jasno błękitnego oceanu urzekałaby swoim czarem gdyby nie pewien mały szkopuł w postaci ogromnego mostu a zaraz za nim doków, które całkowicie zasłaniały widok na morze....
Z wrażenia postanowiliśmy kontynuować nasze poszukiwania - wsiedliśmy na statek o dźwięcznej nazwie "Nowa Kumejima" (które to imię pasowało do niego może jakieś 20 lat wcześniej) i przeprawiliśmy się na rzeczoną wyspę Kume. Brzmi łatwo, przyjemnie i beztrosko, czyż nie? W praktyce był to czterogodzinny rejs po rozszalałym oceanie, wśród ogromnych fal niemalże zalewającym statek (a łódka nasza wcale do małych nie należała), na pokładzie, który huśtał się niemiłosiernie. W efekcie połowa naszej małej wycieczki spędziła większość rejsu w toalecie a reszta (nie licząc pewnych szczęściarzy, dla których słowa "choroba morska" są obce całkowicie) na zalewanym wodą pokładzie... Na zdjęciu ja wysiadająca z "Nowej Kumejimy".
W każdym razie udało nam się szczęśliwie dotrzeć do brzegu.
A tam czekało na nas Miasto Zombi. Właściwie było to bardzo atrakcyjne na swój sposób, pola trzciny cukrowej, niewielkie budyneczki przywodzące na myśl Azję południowo-wschodnią i ani żywego ducha. No może nieco przesadzam, ale mieliśmy silne wrażenie, że na tej wyspie jesteśmy jedynymi turystami. Poczuliśmy się trochę jak odkrywcy na samym krańcu świata.
Na Kumejimie czekała nas bujna roślinność oraz piękne plaże pełne muszli i fragmentów rafy koralowej... A także piękno kabli. Nie wiem dlaczego, ale od kiedy przyjechałam do Japonii z wielką radością i zapałem robię zdjęcia przewodom wysokiego napięcia. Podejrzewam u siebie wpływ anime "Serial Experiments Lain". Oczywiście nie interesują mnie wszystkie, ale czasem wprost nie mogę się powstrzymać widząc wyjątkowo malowniczy słup telegraficzny. Właśnie na Kumejimie znalazłam wspaniały eksponat do mojej małej kolekcji.
W czasie zwiedzania wyspy trafiliśmy też na XVIII - wieczną siedzibę miejscowej arystokracji. Na bramie widniało wyraźnie, że zwiedzać można w godzinach 9:00 do 17:00 ale gdy weszliśmy do środka nie było tam żywego ducha. Owszem, było miejsce sprzedaży biletów, można było nawet przybić sobie pamiątkową pieczątkę, ale ani kawałka pracownika. Nieco zdezorientowani posiedzieliśmy przez chwile pod wejściem lecz potem wzruszyliśmy ramionami i zaczęliśmy zwiedzać. W między czasie pojawił się na horyzoncie pewien japoński turysta, który też nie przejmując się wiele wszedł do środka. Kiedy właśnie zbieraliśmy się do wyjścia na nasze nieszczęście zjawiła się pani Pobieraczka Opłat i zarządała od nas tejże uiszczenia. A już myśleliśmy że się uda na "Europę wschodnią".***
Do Osaki wracaliśmy malutkim samolocikiem, który trząsł, skakał i co stewardessa wyłączyła napis "proszę zapiąć pasy" to wpadał w turbulencje. Zaczęłam w pewnym momencie podejrzewać, że robi to złośliwie. Byłam niezmiernie szczęśliwa, gdy wylądowaliśmy na Lotnisku Kansai. W naszej Osace.

Naha to nie Japonia, jest zbyt brudna, zbyt wielu tam bezdomnych. Zbyt wiele zrujnowanych budynków i mrocznych zakamarków w samym sercu miasta.

Okinawa to nie Japonia, morze jest zbyt błękitne a ludzie za często się uśmiechają.

Ryuukyuu to nie Japonia, to zupełnie inny świat.


Słowniczek:
*自動販売機 - jidouhanbaiki - maszyny sprzedające napoje i wszystko inne
** お化け自動販売機 - obake jidouhanbaiki - potworna maszyna z napojami ;)
*** "Na Europę wschodnią" - każda metoda, która pozwala uniknąć płacenia, np. wchodzenie do muzeum przez drzwi opisane jako "wyjście".

sobota, 12 grudnia 2009

箕面の生活/ Życie w Mino

Kampus Mino to niezwykłe miejsce. Jedyne i niepowtarzalne. Tak jak i mój akademik. Dlatego dziś nie będziemy zwiedzać. Dziś spędzimy nudny dzień w domowych pieleszach. Zapraszam.
Miejsce które zwykle uważa się za dom, to miejsce gdzie się śpi, gotuje, kąpie, je, sprząta... nie da się więc ukryć że "Akademik dla studentów z zagranicy nr. 1" jest moim domem. 
Dom ten pełen jest ogłoszeń i zawieszek, które albo o coś proszą albo przed czymś przestrzegają. Informują, że chłopcy powinni opuścić piętro dziewcząt przed 21 (dziewczęta zresztą też - jak dopisano pod spodem... tak, nikogo nie powinno się dyskryminować..), że ogrzewanie działa od 9 rano do 10 wieczorem, że firewerki są zakazane... Na koszu w kuchni można wyczytać, iż "przyjmuje tylko śmieci kuchenne" - resztą prawdopodobnie pluje, ale tego nie jestem pewna, bo nigdy nie odważyłam się sprawdzić. Na drzwiach pralni widnieje informacja, że dnia x miesiąca y doszło do kradzieży bielizny więc lepiej zabierać ją możliwie szybko do pokoju..
Jakby tego było mało akademik ma skłonność do tego, żeby do człowieka mówić.. Najpierw wydaje odgłos zbliżony do sygnału odjazdu pociągu a potem głosem pana Tanaki informuje, że winda/ogrzewanie/ciepła woda są chwilowo wyłączone z użytku... moshiwakenai i gambatte*.. Pan Tanaka to dyrektor naszego akademika, którego spotkaliśmy do tej pory może ze dwa razy. Nie poznalibyśmy go wcale, gdyby nie to, że lubi zwoływać zebrania by podzielić się z nami swoją życiową wiedzą i doświadczeniem.. "Noście ciepłe skarpetki i nie uganiajcie się (za bardzo) za płcią przeciwną..." Ziew. 
Jeśli już jesteśmy przy sprawach przyziemnych, warto wspomnieć, że w Japonii istnieje obowiązek segregacji śmieci. I tak, wszystkie rzeczy we wszechświecie dzielą się na puszki, butelki i tzw. barnable** . Podział ten nie jest nadmiernie kłopotliwy tak długo, jak nie chce się wyrzucić czegoś chociaż trochę bardziej niestandardowego... parasolki na ten przykład.. Oczywiście można też założyć że wszystko spłonie... w odpowiedniej temperaturze.. 
Sam kampus, jak to określiła jedna z moich wykładowczyń: "Jest bardzo przyjemny, tylko nic tu nie ma". Mamy w prawdzie sklepik, stołówkę, księgarnie i nawet kawiarenkę ale wszystkie te przybytki otwarte są jedynie od poniedziałku do piątku do godziny 18 (kawiarnia) lub 20 (sklep). Później zostaje już tylko spożywczy przy stacji (10 minut na piechotę, 5 na rowerze). Oczywiście mamy też Onoharę (miejscowe centrum rozrywek zaopatrzone w McDonalda, KFC, kaitenzushi a nawet karaoke) i Osakę, ale odległość do obu jest jednak dość znaczna.
Jeśli dzień jest powszedni kampus tętni życiem. Jeśli weekend, rozgłośne krakanie miejscowych ptaszysk miesza się z okrzykami członków klubów sportowych i rzępoleniem dochodzącymi od strony pomieszczeń klubów muzycznych. Do tego jeszcze "ping pong" niezmordowanie odbijanej piłeczki do "narodowego sportu Mino". 
I tak biegnę rano z kubkiem kawy w zębach na zajęcia, czyham na wolną pralkę, nigdy nie wiem czy to co wyjmuje z lodówki jest napewno moje, pije ze znajomymi przed budynkiem i chodzę na dach popatrzyć na światła miasta. Mieszkam w akademiku i żyję studenckim życiem. Może trochę dziwnym, ale jednak studenckim.  


Słowniczek:
* w tłumaczeniu zwykłym: bardzo nam przykro, musicie sobie jako radzić; w tłumaczeniu kontekstowym: i tak mamy was gdzieś, więc siedźcie cicho a może to kiedyś naprawimy
**burnable - palne

niedziela, 29 listopada 2009

紅葉 / Kolorowe liście jesieni

Nadeszła pora kouyou*, drzewa zabarwiły się kolorami jesieni, czas by wybrać się do Kioto.
Właściwie nie ma innej możliwości, trzeba i już... Spróbuj tylko się nie wybrać, a natychmiast posądzą Cię o brak zrozumienia dla wszystkiego co japońskie..
Powinieneś wsiąść rano do pociągu z radością w sercu i prowiantem w plecaku a potem utorować sobie łokciami drogę do punktu w wagonie gdzie będziesz w stanie oddychać. Z kolei, musisz koniecznie wysiąść na tym dworcu co wszyscy i zgodnie z kierunkiem ruchu* podążyć wraz z tłumem do wyjścia.
Następnie tłumek rozproszy się by wsiąść do autubusów i wyruszyć do kilku najbatdziej znanych "momijiowych punktów miasta". I nie ważne, że jest mnóstwo równie ładnych miejsc, trzeba iść do tych co z momiji słyną. I już.
Docieramy więc do nich by znowu połączyć się z wędrującym noga za nogą tłumem, stanąć w godzinnej kolejce do  knajpki serwującej ciepłe przekąski, przespacerować się po słynnym moście w Arashiyamie (proszę się przesuwać, proszę nie blokować przejścia, proszę lewą stroną - krzyczą policjanci przez megafony).
Razem z kilkudziesięcioma osobami kontemplujemy kamienny ogród w świątyni Ryoanji. Jesteśmy japońscy, robimy zdjęcia, jesteśmy japońscy, doceniamy momiji, jesteśmy japońscy, wędrujemy w tłumie. Zaciskamy zęby. Zen.
Może trochę przesadzam, ale faktycznie, gdy w Japonii nadchodzi pora roku, którą u nas określiłoby się jako "polską złotą jesień" każdy szanujący się Japończyk myśli "dobrze by było pojechać do Kioto" a znaczny procent rzeczywiście to robi. Dzięki czemu to i na codzień wypełnione turystami miasto zmienia się w jedną wielką kolejkę: po bilety, do zdjęcia, do restauracji a nawet do pociągu...
I wszyscy stoją, i wszyscy są szczęśliwi i tylko zastanawiam się czy ktoś właściwie patrzy na te całe momiji...

* Kouyou/ momiji - kolorowe jesienne liście
* W Japonii istnieją dość sztywne zasady ruchu pieszych, a także zasady korzystania z ruchomych schodów. Przestrzegane w całym kraju, w Osace oczywiście odwrotne niż w Tokio..

czwartek, 19 listopada 2009

ファイト日本!* / Polska Biało-Czerwoni!

- A wiesz co, Polscy siatkarze grają turniej w Japonii...
- W Japonii??
- W Osace i Nagoi...
- W Osace??!!

 "Jeśli będę kiedyś w Japonii i będą grali Polacy na pewno pójdę." powtarzałam miliony razy. Powtarzałam to tak często, że sama w to uwierzyłam. Nic więc nie pozostało mi innego jak zamówić bilet prze internet, skaptować koleżankę (która okazała się cieszyć na myśl o siatkarzach nie mniej niż ja), skombinować biało -czerwone ubrania i wyruszyć na drugi koniec miasta.
Opuściłyśmy zajęcia i pojechałyśmy tak, żeby zdążyć także na mecz Brazylia - Kuba. W końcu jedziemy tam nie tylko dla Polaków, jesteśmy prawdziwymi fankami siatkówki i chcemy zobaczyć mecz na wysokim sportowym poziomie... a poza tym gra Giba...
Dotarłyśmy na miejsce gdy trybuny był jeszcze prawie puste, zainteresowanie siatkówką nie jest w Japonii widać aż takie duże. Jednym okiem oglądałam więc mecz a drugim rozglądałam się za innymi Polakami, którzy mogą pojawić się na widowni. I tak w pewnej chwili zobaczyłam grupę wysokich biało czerwonych postaci wyłaniającą się z wejścia do szatni i obserwujących walkę na boisku. Spojrzałyśmy z Anią na siebie, zerwałyśmy się z miejsc i popędziłyśmy na drugi koniec sali. Znalazłyśmy miejsce gdzie wychylając się za barierkę znajdowałyśmy się prawie idealnie nad nimi, zrobiłyśmy po zdjęciu i zaczęłyśmy machać.... To właściwie nie była przemyślana decyzja, w ogóle nie można tego nazwać decyzją, to był po prostu odruch bezwarunkowy. W każdym razie udało nam się zwrócić na siebie uwagę i w efekcie, dwóch siatkarzy popatrzyło na nas z minami "o co, kurwa, chodzi" ale pozostali trzej odmachali. W momencie zmieniłam kolor na głęboko buraczkowy i poczułam się jakbym miała najwyżej 15 lat...
Po spotkaniu drugiego stopnia (zobaczyć i zostać zauważonym) z Polską Reprezentacja Siatkówki przechichotałyśmy brazylijsko-kubańskiego tiebreaka i postanowiłyśmy przejść się po budynku zanim rozpocznie się właściwa część przedstawienia.
Już po chwili w holu dopadł nas jakiś pan z japońskiej obsługi i tonem bardziej pytającym niż twierdzącym powiedział "dzień dobry". Kiedy mu odpowiedziałyśmy z rozanieloną miną dodał "Jak się Pani ma?".
Typowo japońskie podejście do organizacji, ale faktycznie było mi miło.
Korzystając z tego, że jesteśmy Gaijinkami (czyt. wolno nam więcej niż przeciętnemu śmiertelnikowi) zapuściłyśmy się głębiej w korytarze i w pewnym momencie nadeszła z naprzeciwka i minęła nas grupa baaardzo wysokich, ubranych w garnitury Japończyków. Popatrzyłyśmy się na siebie z głupimi wyrazami twarzy, ale że drużyna japońska już była pewnie przebrana mruknęłyśmy tylko "まさかね"*...
Przy okazji spotkałyśmy innych Polaków. Troje było z naszego uniwerku, ale z innego kursu (ja spotkałam ich po raz pierwszy). Zobaczyłam też jakiegoś pana, który wyglądał na Europejczyka, ale że był ubrany na niebiesko powiedziałam pól-żartem "Jeśli jest Polakiem to się za niego wstydzę". Chwilę potem dojrzałam go ponownie. Był przebrany.
W około pół godziny później przyszła pora na hymny i początek meczu. I tu kolejna frajda jakich mało, japoński spiker wywołujący nazwiska polskich siatkarzy i my usiłujące rozszyfrować o kogo chodzi. Miejsca miałyśmy w prawdzie dobre, bo na wysokości siatki, ale za to dość wysoko, więc na początku ciężko się było zorientować kto jest kto. "Puuuriniiisukii!! Uomachchi! Uoitsuki! Nouakobusuki! Mojonek!" Ale to i tak nic w porównaniu z tym, że nazwisko jednego z siatkarzy brazylijskich brzmiało dokładnie jak "無料"*.
Mecz jaki był, każdy widział, dwa bardzo dobre sety w naszym wykonaniu i 3 bardzo dobre w ich. Widownia pełna Japończyków, ogłuszający hałas i j-popowa melodyjka w każdej przerwie meczu. Speaker  wołający co chwilę "jak się bawicie, Osako!". A ja poczułam się częścią tej Osaki. I dobrze się bawiłam.


Słowniczek dla Niewtajemniczonych:
ファイト日本 - Naprzód Japonio!
まさかね - Niemożliwe..
無料 - muryou -  darmowy, bez opłat

piątek, 13 listopada 2009

自転車の話/ Opowiastka o rowerze

Każdy student, gdy tylko zostanie studentem, natychmiast zdaje sobie sprawę z tego na czym polega życie studenckie i zaczyna po studencku rozumować. Wie, że jeśli mieszka w takim mieście jak Mino (czyt. na wsi) koniecznie musi sprawić sobie rower... Jeśli nie dostanie go w "spadku" po znajomym, który wrócił już do swojego kraju pozostaje mu tylko jedno...  
W ten właśnie sposób pewnej ciepłej soboty znaleźliśmy się w Mino Kuriningu Sentaaa, czyli Centrum Oczyszczania Mino. To tam trafiają rzeczy, które zostały wyrzucone, ale nadają się jeszcze do użycia. Także rowery. Właśnie rowery przyciągnęły naszą uwagę. Wkroczyliśmy więc dziarskim krokiem do budynku i zostaliśmy skierowani do sali w której piętrzyła się góra bliżej nie określonego żelastwa. Przepraszam, stały używane rowery. Po długich poszukiwaniach każdy znalazł taki, który nie był przerdzewiały na wylot oraz nie miał designu z lat 20 i tak uzbrojeni przeszliśmy do fazy drugiej. 
Faza druga polegała na przygotowaniu roweru do jazdy, czyli mówiąc wprost zmienieniu starego grata w coś co nadaje się do użytku. W sąsiedniej sali mieścił się niewielki warsztat, gdzie bezpłatnie można było korzystać z narzędzi, części zamiennych i środków czyszczących. Oczywiście samo to na niewiele by mi się zdało, ale w połączeniu z miną "ojej, i co ja mam teraz zrobić?? :((" dało efekt natychmiastowy. Kilku japońskich staruszków w ciągu kilku sekund znalazło się koło mnie i koleżanki zagadując do nas w dialekcie kansaiskim i dziarsko naprawiając nasze przyszłe pojazdy. Panowie ci, jak się zresztą okazało wszyscy w wieku emerytalnym, mają głównie wspierać radą osoby, które chcą rower naprawić. I wspierali radą... kolegę, który niestety nawet stojąc z nieszczęśliwą miną nie robił widać odpowiedniego wrażenia... Cała zabawa polega bowiem na tym, że rower trzeba samemu naprawić (a czasem wręcz poskładać w oparciu o ramę) a w nagrodę otrzymuje się go na własność. Trzeba przyznać, że pomysł jest bardzo pro-edukacyjny, atmosfera w warsztaciku przeurocza a i popaprać się trochę w smarze całkiem fajna sprawa. 
Mój rower został więc naprawiony, wypucowany (to już przeze mnie), zapytano mnie kilkakrotnie czy na pewno mam sprawne hamulce i wręczono blokadę z kluczykiem. Już miałam wychodzić, kiedy jeden z panów podbiegł do szuflady i przyniósł... maskotkę - breloczek do kluczyka. :) Gdy tylko znalazłam się na ulicy wskoczyłam na siodełko by z radością stwierdzić, że chociaż ostatnio a rowerze jechałam chyba w gimnazjum nie wszystko zdążyłam jeszcze zapomnieć. Kiedy opanowałam ponownie skręcanie i wjeżdżanie na krawężniki wyjechaliśmy za bramę... i tam stanęliśmy oko w oko z szosą opadającą pod kątem jakichś 40%. Taaak.. teraz już wiem, czemu pytali mnie o hamulce... 
Starsi panowie byli naprawdę przesympatyczni, pochwalili polską drużynę siatkówki "bo wygrywa z Japonią", popytali o polskie zwyczaje, pozachwycali, że tak młodo wyglądamy... Jeden z nich zaciągnął mnie do mapy i kazał sobie pokazać gdzie ta Polska tak naprawdę leży. Kiedy wskazałam odpowiedni punkt objechał palcem granice i pokiwał głową w zadumie "O tyle większa od Japonii!"... "Ale... to Europa, Proszę Pana... tam jest dużo małych krajów, w tym Polska, o tu!"

niedziela, 1 listopada 2009

外人と言う / Ten, którego zwiemy Gaijinem

Na dzisiejszej lekcji poznamy zwierze zwane popularnie "Gaijinem". Zwierze to jest blisko spokrewnione z gatunkiem określanym mianem Turysty Pospolitego, jednak różni się od niego zdecydowanie. Przede wszystkim, Turysta Pospolity występuje najczęściej w stadach. Gaijin porusza się samotnie lub w małych grupkach.
Jest istotą mniej przewidywalną niż Turysta Pospolity i bardziej dziką. Ponieważ szlaki jego wędrówek nie są do końca zbadane można się na niego natknąć zupełnie nieoczekiwanie. Jeśli spotkamy Gaijina powinniśmy pamiętać, że mimo łagodnego wyglądu to istota niebezpieczna i nieprzewidywalna. Nie wolno dać się zwieść pozorom - Gaijin potrafi do pewnego stopnia naśladować ludzki głos i zachowania. Trwa dyskusja wśród badaczy czy napradwe posiada zdolność uczenia się czy też naśladuje to, co widzi wokół siebie.


Mija już miesiąc od kiedy mieszkam w Japonii i wiele rzeczy przestaje mnie dziwić. Wiem już, że to co mam pod drzwiami pokoju to nie kosz na śmieci, tylko stojak na parasole. Wiem, że to normalne, kiedy w autobusie, metrze czy sklepie cały czas ktoś do mnie mówi przez megafon: na coś namawia lub za coś przeprasza. Nie nauczyłam się jeszcze poprawnie rozpakowywać onigiri (kulki ryżowe), ale jestem prawie pewna, że i tą umiejętność zdobędę wkrótce.

Wybrałam zajęcia, na które będę chodzić w tym semestrze i ułożyłam je w jako tako stabilny plan zajęć, polubiłam swojego nadpobudliwego intelektualnie "opiekuna naukowego" mimo, że jego sympatyczność i bezpośredniość dalej wprawiają mnie w stan zmieszania ocierającego się o panikę. Zdecydowałam się na temat badawczy w postaci "duchów Japonii" i od razu przystąpiłam do akcji wyszukując wszystkie historie o duchach na Handaiu. Co prawda, mój nagły zapał badawczy wynikał głownie z Halloween, ale czemu by nie połączyć przyjemnego z pożytecznym?

Skoro już o tym mowa, od kilku dni nie mamy ciepłej wody pod prysznicem. W czasie gdy boiler jest w naprawie mamy kąpać się w jednym z pokojów na 2 piętrze. Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie to, że nikt tam nie mieszka, światło jest wiecznie zgaszone a powietrze nieco zatęchłe. Na dodatek, żeby dostać się do przysznica, trzeba wejść do pokoju w którym niczym w składziku umieszczono ogromne ilości starych, podniszczonych mebli, zamknąć drzwi za sobą i dotrzeć do niezbyt czystej łazienki... Aż się prosi, żeby stojąc pod prysznicem nasłuchiwać kroków w zamkniętym pokoju za plecami...
Ostatnie dni obfitowały w  rozmaite przemyślenia, które można by określić wspólnym mianem "kulinarnych":
Całe studia wpajano mi, że w Japoni nie wolno jeść na ulicy i jest to bardzo źle odbierane przez tubylców. Było to dla mnie zawsze frapująco - zdumiewające, ponieważ cała Japonia upstrzona jest budkami z jedzeniem "do ręki i w drogę" a na dodatek w każdym większym sklepie stoi sobie mikrofalówka, w której można podgrzać zakupione na miejscu "danie gotowe". Jaki byłby więc sens kupowania jedzenia na ulicy jeśli potem trzeba chować się w zaułku, albo biec truchcikiem do domu...? I tu spotkała mnie niespodzianka. Podobno w Osace to nie obowiązuje! W Tokio to tak i owszem, ale Osaka to jest kraj dzikich ludzi, tu można nawet z hamburgerem po ulicy. Hulaj dusza piekła nie ma!
W pobliskim hipermarkecie pracuje pewna pani o bardzo donośnym choć zachrypniętym nieco głosie. Pani ta odpowiedzialna jest między innymi za przyczepianie na produktach żywnościowych karteczek "przecena" (co następuje każdego wieczora) oraz ogłaszania tego faktu całemu światu głośnym okrzykiem ("Bentou za pól ceny!!!")
Jest, jak łatwo się domyślić, ulubionym pracownikiem wygłodniałych studentów. Ulubionym i znienawidzonym jednocześnie. Pani ta bowiem przemieszcza się po dziale z gotowymi posiłkami niczym po swoim królestwie, zaglądając studentom przez ramię gdy wybierają obiad/kolacje i udzielając porad w stylu: "to żółte jest dobre, spróbuj". Albo: "bierz to, tańsze już nie będzie..." Rad tych udziela tak zdecydowanym, apodyktycznym wręcz tonem, że biednemu studentowi pozostaje jedynie potulne "hai" i odmaszerowanie ze przydzieloną mu kolacją do kasy.
Wybrałyśmy się dziś na wycieczkę do zamku Himeji. Zrobiłyśmy tyle zdjęć, że gdyby zamek spłonął, można by go odbudować na ich podstawie ze wszystkimi szczegółami. Następnie rozejrzałyśmy się po pobliskim ogrodzie japońskim i poszłyśmy na obiad do wietnamskiej knajpki. Knajpka nie była bardzo droga (tania zresztą też nie), ale miała przyjemną atmosferę i serwowała duże porcje, co wystarczyło właściwie by nas zadowolić. W dodatku wszyscy twierdzili, że ich dania są wyśmienite.
To własnie tam dokonałam zdumiewającego odkrycia. Zamówiłam makaron ze smażoną wieprzowiną... danie okazało być rodzajem zupy o smaku wypisz wymaluj zupek chińskich firmy Vifon. Mam na myśli te najstarsze, najbardziej "chińskie" z istniejących zupek chińskich. Te, o których się mówi, że smakują tylko i wyłącznie "chemią".
Otóż nie! To nie chemia! To prawdziwy smak wietnamskiego jedzenia! One mają tak smakować! Vifon urósł dziś bardzo w moich oczach.

środa, 21 października 2009

外人さん、 美人さん! / Gaijinsan, Bijinsan!*

Z przykrością muszę stwierdzić, że pisanie bloga nie jest wcale zajęciem łatwym. Zanim zdąży człowiek jako tako opisać bieżące wydarzenia, natłok nowych przeżyć pozbawia wszystkie poprzednie blasku. Uporządkowanie tych 2 tygodni w Mino (mam wrażenie jakby były to przynajmniej 2 mc) nie jest wcale takie proste.
Moje życie na Handaiu zaczyna się jako tako układać. Tworzę wokół siebie pewne stałe, których mogę się trzymać. Odkrywam tajniki gaijińskiego życia. Wśród przedmiotów najbardziej pożądanych nie znajduje się już czajnik elektryczny i nożyk do obierania warzyw. Jego miejsce zajęły miękkie, wygodne kapcie i poduszka do siedzenia na podłodze. Tak, chyba tworzę sobie coś na kształt domu.
Nasza pierwsza wycieczka do Kioto obfitowała w niezwykłe przeżycia. Nie, nie mam na myśli zwiedzania  uznawanej za skarb narodowy świątyni: 三十三間堂 (Sanjuusangendou) oraz podziwiania znajdujących się wewnątrz 1001 posągów Kannon znanych mi wcześniej z podręczników. Chociaż nie da się ukryć, że to miłe uczucie, znaleźć się nagle w centrum "podręcznikowego zdjęcia".
Ważniejsze było jednak spotkanie z dziką przyrodą, jakie przeżyliśmy jedząc drugie śniadanie nad brzegiem rzeki. (Osoby, które czytają bloga Moniki wiedzą już zapewne o czym mowa). Tak! Dzikie ptaszysko spadło na nas z nieba, wyrwało z rąk kanapkę siedzącej nieopodal Japonce i umknęło z łoskotem skrzydeł. Nie! To nie był wróbel! Nie był to gołąb! Ani nawet kruk! To był prawdziwy, oryginalny, made in  Kioto jastrzębio-podobny osobnik.
Samo zwiedzanie Kioto, okazało się zajęciem o tyle przyjemnym co kłopotliwym. Przyjemnym, bo to miasto w którym co kilka kroków natrafia się na coś godnego uwagi a nawet zachwytów. Kłopotliwym, bo dotarcie (przynajmniej na piechotę) do konkretnego celu jest prawie niemożliwe... zbyt wiele miejsc na które "tylko rzuca się okiem" przez godzinę lub dwie.
Trafiłam tu, w Japonii, na zjawisko w równym stopniu swojskie co niepokojące. Mianowicie, pod pobliskim hipermarketem dopadli mnie Świadkowie Jehowy. Tak, globalizacja zatacza coraz szersze kręgi, bo nie dość że byli tym kim byli, to mieli nawet książeczkę zawierającą przesłanie w kilkudziesięciu językach świata. Nawet po polsku. A wszystko to w otoczonym górami Mino.
Każdy japonista wie, że między Japończykami a cudzoziemcami trwa swoisty rodzaj gry. Każdy Japończyk, po usłyszeniu od Gaijina choćby głupiego "konnichiwa" natychmiast musi zakrzyknąć "日本語が上手ですね!"! Na to japonista, powinien bez wahania i zbędnej zwłoki zaprotestować "いええ、 まだまだです。". Wyrażenia te, działające na zasadzie hasło - odzew, są stałym elementem komunikacji gaijińsko-japońskiej i nie mają nic wspólnego z właściwym poziomem znajomości języka. Okazuje się jednak, że "grę" taką można rozciągnąć też na inne aspekty życia. Co piątek odbywają się u nas imprezy, na które poza gaijinami przychodzą też japońscy studenci z pobliskich akademików. I wtedy się zaczyna. Nie ważne czy masz nos duży czy mały, zęby krzywe czy proste, uszy odstające czy nie: jeśli tylko twój kolor włosów jest nie-czarny i nie-farbowany (a przynajmniej nie krzyczący na odległość 100 metrów że jest farbowany) a na dodatek jeśli jesteś istotą płci żeńskiej na pewno usłyszysz, że jesteś kawaii, śliczna, urocza, wszystkie Polki są przepiękne i w ogóle ehh i ahhh... Co więcej usłyszysz to od obu płci. W takiej sytuacji także należy zakrzyknąć słowa sprzeciwu i skromności... Tyle, że "まだまだです" sugerowałoby nadchodzącą operację plastyczną..

*Słowniczek dla Niewtajemniczonych:
Gaijin - obcokrajowiec
Bijin - ślicznotka/przystojniak
日本語が上手ですね! - twój japoński jest taki dobry!
まだまだです - nie jeszcze nie,  jeszcze dużo (pracy) przede mną

czwartek, 15 października 2009

坂大にようこそ! / Witamy na Handaiu

Japonia. Dojechałam. Fajerwerków nie było. Ale jest całkiem nieźle.
Jak wiadomo od zawsze chyba, każda magiczna kraina, nawet Japonia, z bliska okazuje się po prostu rzeczywista. Ale czy wszystko co rzeczywiste musi koniecznie być gorsze?
Samolot do Frankfurtu trochę trząsł. Ten do Osaki był tak wielki, że nawet jeśli trząsł drgania rozpłynęły się gdzieś po drodze i nie przeszkodziły mi w oglądaniu kolejnych filmów na niewielkim telewizorku umieszczonym tuż przed moim nosem. Mimo zmęczenia spowodowanego stresem związanym z awarią pociągu na Balice, pomyłką pana wydającego bilety, przesiadką, odkryciem, ze tak naprawdę moja rezerwacja nie jest do końca zarezerwowana i wielokrotnym przewracaniem moich gratów w poszukiwaniu nie wiadomo czego przez obsługę lotnisk (coś w moim plecaku musiało wyglądać szczególnie atrakcyjnie, bo zatrzymywano mnie na każdej bramce... z wyjątkiem polskiej, ma się rozumieć) nie uśpiły mnie ani "Anioły i demony" ani "Epoka lodowcowa". Wyczynu tego dokonały dopiero "Transformers 2". Gratulujemy.
A po przylocie... tak, po przylocie życie nie było już takie różowe. Przede wszystkim Osaka powitała nas pogodą, którą z czysty sumieniem mogę określić jako Mushi-atsui a biorąc pod uwagę, że wylatując z Polski miałam na sobie zimową kurtkę szok termiczny był silniejszy niż jetlag.
Z kolei nastąpiła chwila stresu w oczekiwaniu na bagaż (jak się okazuje nie tak całkiem nieuzasadniona, bo nie wszyscy mieli tyle szczęścia by swój bagaż dostać tego samego dnia), bliskie spotkanie z psami szukającymi narkotyków, kolejny miły pan na bramce przeszukujący moje tampony w poszukiwaniu ciekłego wodoru i już mogłyśmy wyjść z lotniska.
Tam dla odmiany panowie kierowcy, którzy usilnie próbowali przeczytać na głos te dziwne zbitki znaków katakany które podobno były naszymi nazwiskami (na marginesie moje drugie imię, Jadwiga, okazało się dla nich szczególnie dużym wyzwaniem) i już siedzieliśmy w busach kierujących się do Mino.
Po drodze przeraził nas jeszcze pomnik - symbol EXPO w Osace. Kiedy go mijaliśmy przez moment podejrzewałam, że to wytwór mojej niewyspanej wyobraźni, ale pyknięcie aparatu za moimi plecami upewniło mnie, że inni także widzą to niezwykłe zjawisko.
W końcu dotarliśmy do akademika otulonego strugami deszczu. Szczerze mówiąc, do dziś nie widziałam w Osace dnia tak strasznie smutnego, szarego i przygnębiającego jak 2 października. Kampus jeszcze pusty - studenci pojawić się mieli dopiero tydzień później, akademik umiarkowanej klasy i pogoda pod psem. Dokładając do tego brak internetu i fakt, że Japończycy z wrodzoną sobie wrażliwością (na sprawy urzędowe i ich terminowe załatwianie) posadzili nas od razu do wypełniania stosów dokumentów, depresja u 80% nowo przyjezdnych nie była niczym zaskakującym. Swoją drogą, to fascynujące uczucie wypełniać druczki po 24 godzinnej podróży przez kilka stref czasowych. Nigdy jeszcze nie myślałam tak intensywnie nad tym kiedy to ja się właściwie urodziłam.
W końcu trafiliśmy do swoich pokoi. Pierwszym co rzucało się w oczy było to, że są duże. Naprawdę. Całe życie wpajano mi, że jeśli już dotrę do Japonii będę się gnieździć w jakiejś maleńkiej klitce, w której ledwo zdołam się obrócić. Tymczasem, pierwszego dnia pomyślałam, że mój pokój nie tylko jest duży... jest za duży... i strasznie pusty.
Rozlokowaliśmy się więc w pokojach, odetchnęliśmy nieco i tak! Hurra! Kolejna porcja formalności! Ah, jakie to piękne, czy to nie wspaniale? I tak przez kolejny tydzień. Witamy na Handaiu.

czwartek, 24 września 2009

すぐ帰るからね! / Zaraz wracam!

Mam niejasne uczucie, że nie tak powinien zaczynać się pierwszy przedwyjazdowy post na nowym wyjazdowym blogu. Oczywiście nie mogąc oprzeć się modzie, która zapanowała ostatnio wśród moich wyjeżdżających znajomych (a tegoroczne eskapady sprowadzają się już do rozmiarów małej emigracji) założyłam sobie bloga i ja! A co!
Naturalnie, jak przystało na współczesne blogi podróżnicze, powinien on składać się z kilku jedno - dwu-zdaniowych wpisów typu: "właśnie zjadłam  lody o smaku makreli", dużej ilości zdjęć i paru niedługich anegdotek.
Kto wie, może i takim blogiem w końcu stanie się i ten.
Bardzo chciałabym już pojechać... Nie, nie dlatego, że nie mogę się doczekać zobaczenia swojej ukochanej Japonii. Poważnie się zastanawiam czy będę w stanie ją polubić a co dopiero pokochać. Jak średniowieczna królewna której przysłano miniaturę przystojnego królewicza z odległych krain. Na odległość może marzyć o nim po nocach, ale co będzie gdy przyjedzie naprawdę? I gdy okaże się, że malarz bardzo dbał o to by królewicz był zadowolony?
Niemniej jednak, bardzo chcę już pojechać. Wszystkie formalności ostatnich miesięcy, te związane z wyjazdem, licencjatem, wizą, urlopem dziekańskim wyprowadziły mnie już skrajnie z równowagi. Do tego zakupy, ważenie walizek, pożegnania mniej lub bardziej rodzinne. Chciałabym się zamknąć gdzieś daleko od tego wszystkiego i jakoś przetrwać czas, który dzieli mnie od wylotu.
Jest tu w Krakowie kilka osób, których nie chcę zostawiać. Bardzo, bardzo nie chcę. Zawsze uważałam, że jestem twarda, uparta i w efekcie, czasem dość długich starań, dostaję to czego chcę. Dowodem choćby moje perypetie z dostawaniem się na japonistykę. Tyle, że nie jestem pewna czy to co osiągam jest tym czego naprawdę chcę.. Tym paru osobom, z którymi zobaczę się za 12 miesięcy chciałabym powiedzieć "Zaraz wracam!". Jaka szkoda, że nie mogę.