piątek, 12 marca 2010

京へのぼる/Wyprawa do stolicy

Wakacje w pełnym rozkwicie. Nie wypada siedzieć w domu (akademiku), trzeba spakować plecak, założyć dobre buty, wziąć w dłoń kostur i wyruszyć na japońskie szlaki. Wycieczka do Tokio była  przygodą pełną gębą.
Wyruszyliśmy z akademika o godzinie 6 rano aby odkryć, że brama prowadząca poza kampus jest jeszcze o tej porze zamknięta. Japońska studentka, która widać także chciała wydostać się z naszego uniwersyteckiego więzienia, bez chwili wahania wspięła się zwinnie po ogrodzeniu i przeskoczyła na drugą stronę. A ogrodzenie wcale nie było niskie. My natomiast, postanowiliśmy skorzystać z wersji przeprawy nieco bardziej przyziemnej - przeczołgaliśmy się przez dziurę w siatce. Dziurę, zrobioną bez wątpienia przez jakiegoś uwięzionego studenta.
Wsiedliśmy do pociągu ściskając w łapkach tzw. "青春18切符” bilet, który pozwala  na przemieszczanie się przez cały dzień  pociągami japońskich linii kolejowych, w dowolnym kierunku i na dowolną odległość. Zasada jest tylko taka, że obowiązuje on na pociągi osobowe i pośpieszne. Wszystko co jeździ szybciej było już niestety poza naszym zasięgiem. Jechaliśmy więc sobie powolutku, wysiadaliśmy w miejscowościach małych i mniejszych. Czytaliśmy, słuchaliśmy muzyki, spaliśmy, ziewaliśmy. Zobaczyliśmy kawał Japonii. Tak na moje wyczucie Japonia składa się wyłącznie z ogromnych miast i "tego co pomiędzy". A pomiędzy są wioski i miasteczka, góry i tunele, czyli właściwie niewiele.
Przejechaliśmy przez mnóstwo tych "małych miejscowości", niektóre miały przepiękne nazwy w stylu "Mochimune". Naturalnie, znaki były inne, niż te, które wyobraźnia mogłaby narzucić, ale wiadomo powszechnie, że zapisy nazw własnych są często "wygładzane". Tak było przecież w przypadku znajdującej się w samym centrum Osaki Umedy. Oryginalnie zapisywana znakami "埋田" (Szanowni pasażerowie, kolejna stacja to: Cmentarzysko, Cmentarzysko.) została z czasem przemianowana na "梅田"(Pole śliw). Może więc i Mochimune, które naprędce przetłumaczyłam jako "Cycołapy" zapisywano kiedyś właśnie w taki sposób?
Po jedenastu godzinach podróży udało nam się szczęśliwie dotrzeć do stolicy i  zameldować w hostelu. Witamy w Tokio.
Następnego dnia lało. Prało żabami i to żabami, które wyglądały na zmarznięte. Było zimno i źle.
Zaczęliśmy więc od planu B.
Zametrowaliśmy się do Ueno, punktu miasta, gdzie znajduje się większość muzeów, a przede wszystkim Muzeum Narodowe. Tam wśród dotaku, haniwa, kimon, rzeźb, zwojów (już wiem gdzie się robi zdjęcia do podręczników z serii "kultura Japonii") spędziliśmy ponad pół dnia. Szczególnie podobała mi się część poświęcona archeologii. Muzeum było naprawdę duże i bogato wyposażone, tylko odrobinkę smutne. Większość dużych muzeów w Japonii jest bardzo interaktywna i to w dobrym znaczeniu tego słowa: interaktywna interaktywnością która zadowala także dorosłych. Trudno jednak oczekiwać tego od instytucji tak poważanej jak Muzeum Narodowe.
Troszkę przytłoczeni ogromem i powagą miejsca postanowiliśmy zmienić klimat i powędrowaliśmy do Muzeum Historii Naturalnej: tam było wszystko co być powinno. Dinozaury, szkielety, multimedialne prezentacje a czasem nawet wycie jakiegoś zwierzaka za uchem. Relaks pełną gębą.
Mieliśmy jeszcze w planie dzielnicę elektroniki i animacji -  Akihabarę, ale zrezygnowaliśmy z niej ze względu na gwałtowne opady śniegu (w Osace śniegu w ogóle nie widziałam, w Tokio spadł pierwszego dnia i to w połowie marca!). W zamian za to poszliśmy do galerii handlowej w Nakano (bardzo blisko naszego hostelu), gdzie znajdowała się może trochę mniej znana, ale dla nas zupełnie wystarczająca strefa dla otaku. Stroje na cosplay, figurki, gadżety na tony. Przy okazji odkryłam z pewnym zdumieniem, że np. figurki Sailor Moon, będąca obecnie obiektem kolekcjonerskim o wartości historycznej, wydają się być towarem dość wysoko cenionym. Chociaż prawdą jest, że w zależności od sklepiku ceny gadżetów różniły się dość drastycznie.
W jednym ze sklepików trafiłam nawet na oryginalną replikę miecza świetlnego Lukea Skywalkera z autografem aktora... cena była równowartością mojego miesięcznego stypendium.
Tej nocy w hostelu było zimno. Po raz pierwszy miałam okazję poczuć temperaturę japońskiego pokoju, ogrzewanego  tylko małym grzejniczkiem, kiedy na dworze pada śnieg. Nogi przymarzały do tatami.
Następnego dnia spotkaliśmy się z moim tokijskim znajomym i zostaliśmy przez niego zabrani do... Meido Cafe. Dla wszystkich nie wtajemniczonych: to rodzaj kawiarni, która różni się od zwykłej kawiarni tym, że kelnerki są poubierane w stroje pokojówek (naturalnie z stylu jak prosto z anime) i  świadczą dodatkowe usługi np. "rysowanie sosem czekoladowym serduszek na naleśniku".
Wyobrażałam sobie, że kawiarnia pełna będzie siedzących samotnie przy stolikach japońskich geeków, wpatrzonych w kelnerki rozmarzonym wzrokiem. Tymczasem okazało się, że chociaż tacy i owszem, też byli  (mój znajomy wydawał się stałym klientem, który nie tylko zna imiona dziewczyn, ale nawet one znają jego) ale w kawiarence siedziało też przy słodkich deserach sporo dziewczyn.
Praca takiej pokojówko-kelnerki musi być ciężka. Nawet jak się ma predyspozycje do robienia z siebie idiotki to prowadzenie z klientami rozmowy słodkim głosikiem przez kilka godzin dziennie musi być męczące. A może się człowiek szybko przyzwyczaja?  W każdym razie dialogi były w stylu "Serdecznie zapraszam! Aaah! Jak się cieszę że państwo nasz dziś zaszczycili! Dziękuję bardzo! Proszę nas jeszcze odwiedzić! Będę czekać!" - a  to wszystko głosem gimnazjalistki.
"Tutaj nie wolno robić zdjęć! Ale, jak się ma kartę stałego klienta i zbierze odpowiednio punktów, to wtedy można sobie zrobić zdjęcie z Meido! Ja jedno mam!" - tłumaczył głosem pełnym przejęcia mój znajomy.
Skoro już zaczęliśmy dzień w stylu Otaku, to kolejnymi punktami programu były spacer po Akihabarze i muzeum Ghibli.
Muzeum było urocze. Nie mniej i nie więcej. Totoro sprzedający bilety, wnętrze bez 順路 (trasy zwiedzania), ładnie przedstawiony mechanizm tworzenia filmów animowanych. Kolorowo i barwnie. Oczywiście, muzeum skierowane było do dzieci, więc jakby się miało lat 7 robiłoby pewnie jeszcze większe wrażenie, ale i tak bardzo mi się podobało. Na koniec przygotowano dla nas krótki film rysunkowy: opowiadał o myszach urządzających turniej sumo.  Pokazywał wszystkie ważne elementy sumo, a że wybieramy się w tym tygodniu na zawody ze "szkołą" - był idealną powtórką.
Wieczór spędziliśmy na punkcie widokowym, z którego zobaczyć można było całe Tokio i na spacerze po Roppongi, dzielnicy, która jak na Japonię wyglądała na niezwykle.. żywą. W większości czarnoskórzy naganiacze do klubów i knajp, skąpo ubrane panienki, Gaijini, muzyka. Miasto, które ożywa nocą.
Ostatni dzień w Tokio spędziliśmy jak na prawdziwych turystów przystało. Odwiedziliśmy pełne sklepików z ubraniami wszelkiego stylu i fasonu Harajuku, podrapaliśmy za uchem pilnującego stacji Shibuya psa Hachiko, pospacerowaliśmy po ogrodach pałacu cesarskiego. W ogrodach było małe muzeum prezentów, jakie otrzymali Japończycy od polityków z różnych krajów i ku mojemu zadowoleniu podarowane jeszcze przez Aleksandra Kwaśniewskiego gęśle (czy Bóg jeden wie co) znajdowały się nawet, jako jedne z nielicznych, na ulotce informacyjnej. Ha!
W końcu nadszedł moment powrotu, ale jeszcze nie do Osaki. Po drodze (no prawie po drodze...) skoczyliśmy jeszcze do Kamakury, zobaczyć (a nawet wejść do wnętrza) wielkiego Buddę. A potem już z górki do domu.... kolejne 7 przesiadek i tym razem jedyne 9 godzin podróży. Góra Fuji na trasie. Swoją drogą plan, który napisał dla nas komputer, zakładał najdłuższą przesiadkę trwającą 11 minut i najkrótszą trwającą 5 ( tych drugich zresztą było więcej). Chciałabym dokonać kiedyś takiego wyczynu jadąc PKP.

sobota, 6 marca 2010

中学校の旅行/Wycieczka gimnazjalna


Po długiej przerwie piszę po raz kolejny. Moje milczenie spowodowane było głównie i właściwie sesją, która (jeśli wziąć pod uwagę, że na  japońskich uniwersytetach "nic się nie robi") wymagała niespodziewanie dużo zachodu. Nie mam przez to na myśli, że egzaminy były szczególnie trudne czy wymagające... po prostu równoczesne uczenie się na zaliczenia, pisanie referatów i chodzenie na zajęcia to trochę za dużo. Co więcej, ponad miesięczne kursowanie wyłącznie na trasie uczelnia-biblioteka-akademik nie pozwalało na zebranie nadmiaru materiału.
Tym razem postaram się opisać pokrótce wrażenia z naszej "szkolnej" wycieczki: Hiroshima-Miyajima. Witamy w gimnazjum.
Wycieczki szkole jakie są, każdy wie. Uczniowie i nauczyciele pakują się do autokaru, jadą w nieznane i usiłują wrócić w jednym kawałku. Tak też było i tym razem. 
Kiedy wsiadaliśmy do autobusu słońce nad Minoo uśmiechało się do nas pełnią swych barw,  ale po około trzech godzinach jazdy, kiedy zbliżyliśmy się już do celu podroży, otoczyła nas ciemność i pustka. Deszczowa, mokra, mglista... Droga wycieczko, po prawej mamy przepiękny widok na Miyajime... taaa.. 
Dotarliśmy do portu, w strugach deszczu wsiedliśmy na prom i przeprawiliśmy się na wyspę. Tam czekali na nas niezawodni pracownicy hotelu z całym zapasem parasolek. Dzięki Bogu to Japonia.
Miyajima, to drugie obok Nary miejsce do którego trafiłam, w którym japońskie jelonki (shika) żyją sobie w centrum miasteczka zajmując się głównie objadaniem trurystów ze wszystkiego z czego się da (bądź też nie da, niestety). Tego dnia jednak, nawet one nie atakowały. Stały grzecznie pod zadaszeniami i wyglądały na nieco znudzone. 
Zgodnie z planem wycieczki obejrzeliśmy świątynię Itsukushima. Wybudowana została "na morzu", więc w zależności od zmian przypływ/odpływ można po niej spacerować lub też pływać łódką, przez co (a może mimo tego?) uważana jest za jeden z 3 najpiękniejszych widoków Japonii. 
W czasie spaceru zauważyłam wśród turystów pewną panią, o której pomyślałam "o, wygląda jak Polka" (może nie tyle jak Polska co jak Ślązaczka). W każdym razie, gdy usłyszała nas mówiących po polsku, podeszła i zaczęła zagadywać: a skąd a czemu tu. Sama mieszka w Ameryce, a przyjechała na wycieczkę, do koleżanki Japonki, Była drugą osobą z Polski spotkaną przez nas w Japonii "przypadkiem". Wcześniej, na jednym z lokalnych świąt trafiliśmy na pewną studentkę.
Nasze wycieczki szkolne mają to do siebie, że z reguły nocujemy w całkiem porządnych hotelach. Mamy więc nie tylko okazję założyć hotelowe yukaty, ale co więcej paradować w nich podczas wspólnej kolacji. Zawsze i niezmiennie sprawia to mnóstwo frajdy. Mamy też okazje pójść do sento - japońskiej łaźni, której cechą charakterystyczną jest to, że kąpiel odbywa się wspólnie (panie i panowie osobno rzecz jasna), w strojach adama i ewy a woda w basenie jest koszmarnie gorąca. 
Poszliśmy więc do sento i wykąpani powędowałyśmy na kolacje w stylu japońskim. Generalnie lubię japońskie jedzenie, nie przeszkadza mi surowizna, nie boję się próbować nieco podejrzanie wyglądających potraw, ale tym razem japońskość posunięta była nieco za daleko. Pół biedy ośmiornica jedzona na wpół surowo, krewetki czy małże (zresztą całkiem smaczne, tylko nie wiedzieć czemu zielone w środku)... ale kiedy pani kelnerka kładąc na moim stoliczku kolejny talerz obwieściła z dumą w głosie "rybia głowa!" nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać...
Po kolacji  poszliśmy z powrotem do świątyni, poziom morza się podniósł - tam gdzie jeszcze niedawno staliśmy teraz przepływały łodzie z turystami, całość była pięknie oświetlona i co najważniejsze... przestało padać. 
Tu więc nastąpiło to co było nieuniknione... trwająca ponad godzinę sesja zdjęciowa.. spuśćmy na nią zasłonę milczenia.
Gdy wreszcie udało nam się wydostać z zaklętego kręgu aparatów, stanęliśmy przed problemem natury znacznie poważniejszej - jak by tu spędzić pozostałą część tak mile rozpoczętego wieczoru. Czekała na nas zakupiona ówcześnie Finlandia, ale że wycieczka była w końcu "szkolna", więc w efekcie piliśmy ją w miejscowym parku. Shika nie były zachwycone. W naszej słowiańskiej grupce nikt nie uchylił się od obowiązkowego toastu i muszę przyznać że widok jednej z koleżanek, pijącej wódkę z butelki w parku będzie ogrzewał me serce jeszcze przez jakiś czas.
Następnego dnia, zaraz z rana, zostaliśmy zabrani do Muzeum wybuchu bomby atomowej w Hiroshimie. Każdy ma mniej więcej wyobrażenie, jak takie muzeum może wyglądać i tak - właśnie tak wyglądało. 
Warte wspomnienia są jedynie dwie rzeczy: po pierwsze, po Hhiroshimskim parku krążą przewodnicy - wolontariusze. Z reguły są to starsze osoby, których krewni byli ofiarami atomowego wybuchu. Opowiadają naprawdę ciekawie, ale jak pewien pan się rozgadał, tak stanęła przed nami wizja spędzenia w Hiroshimie przynajmniej tygodnia.
Druga sprawa to tramwaje... Hiroshima to jedno z niewielu japońskich miast w którym są tramwaje! Zwykle, tramwajopodobne, niektóre nawet starsze niż te nasze, krakowskie. Jak w domu!
Droga powrotna była długa i monotonna. Do tego stopnia, że przypomniała mi się gra, w którą bawiłam się swego czasu podróżując po Chorwacji. Polegała na wstrzymaniu oddechu podczas przejazdu przez tunel. Wydaje się proste, ale tunele w Japonii są długie i jest ich naprawdę dużo. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu zabawa zastała podchwycona, wraz z grupką znajomych przejechaliśmy więc pół drogi na bezdechu. Gimnazjum.