czwartek, 31 grudnia 2009

沖縄のクリスマス / Święta na Okinawie

W tym roku święta spędziliśmy na Okinawie. Właściwie nie mieliśmy wyboru. Chcieliśmy wyrwać się z naszego otoczonego górami kampusu, który w czasie każdej dłuższej przerwy w nauce zmienia się w miasto duchów. Chcieliśmy też wybrać się gdzieś daleko, zmęczeni świątyniami Kansai zobaczyć coś w nieco w innym stylu... a do tego jeszcze żeby było ciepło..
Takie rzeczy to tylko na Okinawie.
Wyprawa była nieco na wariackich papierach: bilety lotnicze zamówione przez internet, mapa Okinawy, którą dostaliśmy w samolocie, główny środek lokomocji - własne nogi.
Zamieszkaliśmy w hostelu, któremu najbliżej było do polskich schronisk wysokogórskich - hostelu z jedną dużą wspólną sypialnią i cowieczornymi imprezami na które "każdy jest zaproszony". Znajdował się samym sercu Nahy, ale w okolicy, którą ciężko było uznać za bezpieczną.
Właściwie dziwiło mnie nieco, że ktoś w takim miejscu prowadzi hostel, skoro mógłby prowadzić.... przybytek innego typu. Niemniej jednak atmosfera była pozytywna, domowa i nikt nie czuł się tam nieswojo. Był nawet hostelowy pies, który niestety nie chciał łapać pojawiających się podobno czasami w kuchni szczurów..
Sama Naha pozostawia bardzo dziwne wrażenie. Nie jest tak czysta jak inne miasta Japonii, nie jest tak ułożona. Rozpadające się rudery; piękne, nowe budynki i place budowy mieszają się ze sobą, następując jeden za drugimi. Południowa roślinność potęguje wrażenie egzotyki. Jedynym, co upewniało nas, że jesteśmy ciągle w Japonii, były wszechobecne 自動販売機*. Wydawało się nawet, że jest ich więcej niż normalnie i że stoją w zupełnie dziwacznych miejscach. Oczywiście i tu obowiązywało prawo mówiące, że "自動販売機 są wszędzie, ale znikają, kiedy akurat chcesz coś kupić". Niektóre jednak znajdowaliśmy w miejscach tak przeczących rozsądkowi, że stworzyliśmy teorię "nawiedzonych 自動販売機". Otóż, jeśli taka maszyna stoi w całkowicie odludnym miejscu i nikt nigdy nic nie kupuje to po wielu, wielu latach zmienia się w "お化け自動販売機"**. I niech Bóg strzeże tego, kto wtedy coś w niej kupi..
Wracając jednak do tematu, zwiedzanie zaczęliśmy naturalnie od Naha. Zobaczyliśmy zamek, muzeum (bardzo nowocześnie-interaktywnie-interesujące), pospacerowaliśmy główną ulicą zwaną Kokusaidori. Miejsce to, przypomina nadmorskie pasaże w Polsce: sklepiki za pamiątkami, knajpki, lodziarnie i jeszcze trochę sklepików z pamiątkami. Jedynym naprawdę ciekawym punktem było coś w rodzaju krytego targowiska, które chociaż z wierzchu wyglądało bardzo podobnie (sklepiki z pamiątkami - knajpki -lodziarnie), to im bardziej człowiek zapuszczał się w jego zakamarki tym bardziej realnie-targowo-miejscowe się stawało. Chwilami nawet przypominało bardzo nasze polskie targowiska. I podobnie pachniało.
Na Kokusaidori zawędrowaliśmy tam w samą wigilię, więc kręciły się po niej grupki krótkowłosych gaijinów, bez wątpienia amerykańskich żołnierzy. Włóczyli się po okolicy ze znudzonymi minami.

Opłatkiem łamaliśmy się na karaoke.

Następnego dnia postanowiliśmy odnaleźć nahańską plażę. Nie było to wcale zadanie łatwe, lecz po wielu godzinach poszukiwań udało nam się zanurzyć stopy w jej piaskach. Plaża, do której dotarliśmy, okazała się być najpiękniejszą plażą w Naha... przy okazji była też jedyną. Pokryta żółtym piaseczkiem, który zalewały fale jasno błękitnego oceanu urzekałaby swoim czarem gdyby nie pewien mały szkopuł w postaci ogromnego mostu a zaraz za nim doków, które całkowicie zasłaniały widok na morze....
Z wrażenia postanowiliśmy kontynuować nasze poszukiwania - wsiedliśmy na statek o dźwięcznej nazwie "Nowa Kumejima" (które to imię pasowało do niego może jakieś 20 lat wcześniej) i przeprawiliśmy się na rzeczoną wyspę Kume. Brzmi łatwo, przyjemnie i beztrosko, czyż nie? W praktyce był to czterogodzinny rejs po rozszalałym oceanie, wśród ogromnych fal niemalże zalewającym statek (a łódka nasza wcale do małych nie należała), na pokładzie, który huśtał się niemiłosiernie. W efekcie połowa naszej małej wycieczki spędziła większość rejsu w toalecie a reszta (nie licząc pewnych szczęściarzy, dla których słowa "choroba morska" są obce całkowicie) na zalewanym wodą pokładzie... Na zdjęciu ja wysiadająca z "Nowej Kumejimy".
W każdym razie udało nam się szczęśliwie dotrzeć do brzegu.
A tam czekało na nas Miasto Zombi. Właściwie było to bardzo atrakcyjne na swój sposób, pola trzciny cukrowej, niewielkie budyneczki przywodzące na myśl Azję południowo-wschodnią i ani żywego ducha. No może nieco przesadzam, ale mieliśmy silne wrażenie, że na tej wyspie jesteśmy jedynymi turystami. Poczuliśmy się trochę jak odkrywcy na samym krańcu świata.
Na Kumejimie czekała nas bujna roślinność oraz piękne plaże pełne muszli i fragmentów rafy koralowej... A także piękno kabli. Nie wiem dlaczego, ale od kiedy przyjechałam do Japonii z wielką radością i zapałem robię zdjęcia przewodom wysokiego napięcia. Podejrzewam u siebie wpływ anime "Serial Experiments Lain". Oczywiście nie interesują mnie wszystkie, ale czasem wprost nie mogę się powstrzymać widząc wyjątkowo malowniczy słup telegraficzny. Właśnie na Kumejimie znalazłam wspaniały eksponat do mojej małej kolekcji.
W czasie zwiedzania wyspy trafiliśmy też na XVIII - wieczną siedzibę miejscowej arystokracji. Na bramie widniało wyraźnie, że zwiedzać można w godzinach 9:00 do 17:00 ale gdy weszliśmy do środka nie było tam żywego ducha. Owszem, było miejsce sprzedaży biletów, można było nawet przybić sobie pamiątkową pieczątkę, ale ani kawałka pracownika. Nieco zdezorientowani posiedzieliśmy przez chwile pod wejściem lecz potem wzruszyliśmy ramionami i zaczęliśmy zwiedzać. W między czasie pojawił się na horyzoncie pewien japoński turysta, który też nie przejmując się wiele wszedł do środka. Kiedy właśnie zbieraliśmy się do wyjścia na nasze nieszczęście zjawiła się pani Pobieraczka Opłat i zarządała od nas tejże uiszczenia. A już myśleliśmy że się uda na "Europę wschodnią".***
Do Osaki wracaliśmy malutkim samolocikiem, który trząsł, skakał i co stewardessa wyłączyła napis "proszę zapiąć pasy" to wpadał w turbulencje. Zaczęłam w pewnym momencie podejrzewać, że robi to złośliwie. Byłam niezmiernie szczęśliwa, gdy wylądowaliśmy na Lotnisku Kansai. W naszej Osace.

Naha to nie Japonia, jest zbyt brudna, zbyt wielu tam bezdomnych. Zbyt wiele zrujnowanych budynków i mrocznych zakamarków w samym sercu miasta.

Okinawa to nie Japonia, morze jest zbyt błękitne a ludzie za często się uśmiechają.

Ryuukyuu to nie Japonia, to zupełnie inny świat.


Słowniczek:
*自動販売機 - jidouhanbaiki - maszyny sprzedające napoje i wszystko inne
** お化け自動販売機 - obake jidouhanbaiki - potworna maszyna z napojami ;)
*** "Na Europę wschodnią" - każda metoda, która pozwala uniknąć płacenia, np. wchodzenie do muzeum przez drzwi opisane jako "wyjście".

sobota, 12 grudnia 2009

箕面の生活/ Życie w Mino

Kampus Mino to niezwykłe miejsce. Jedyne i niepowtarzalne. Tak jak i mój akademik. Dlatego dziś nie będziemy zwiedzać. Dziś spędzimy nudny dzień w domowych pieleszach. Zapraszam.
Miejsce które zwykle uważa się za dom, to miejsce gdzie się śpi, gotuje, kąpie, je, sprząta... nie da się więc ukryć że "Akademik dla studentów z zagranicy nr. 1" jest moim domem. 
Dom ten pełen jest ogłoszeń i zawieszek, które albo o coś proszą albo przed czymś przestrzegają. Informują, że chłopcy powinni opuścić piętro dziewcząt przed 21 (dziewczęta zresztą też - jak dopisano pod spodem... tak, nikogo nie powinno się dyskryminować..), że ogrzewanie działa od 9 rano do 10 wieczorem, że firewerki są zakazane... Na koszu w kuchni można wyczytać, iż "przyjmuje tylko śmieci kuchenne" - resztą prawdopodobnie pluje, ale tego nie jestem pewna, bo nigdy nie odważyłam się sprawdzić. Na drzwiach pralni widnieje informacja, że dnia x miesiąca y doszło do kradzieży bielizny więc lepiej zabierać ją możliwie szybko do pokoju..
Jakby tego było mało akademik ma skłonność do tego, żeby do człowieka mówić.. Najpierw wydaje odgłos zbliżony do sygnału odjazdu pociągu a potem głosem pana Tanaki informuje, że winda/ogrzewanie/ciepła woda są chwilowo wyłączone z użytku... moshiwakenai i gambatte*.. Pan Tanaka to dyrektor naszego akademika, którego spotkaliśmy do tej pory może ze dwa razy. Nie poznalibyśmy go wcale, gdyby nie to, że lubi zwoływać zebrania by podzielić się z nami swoją życiową wiedzą i doświadczeniem.. "Noście ciepłe skarpetki i nie uganiajcie się (za bardzo) za płcią przeciwną..." Ziew. 
Jeśli już jesteśmy przy sprawach przyziemnych, warto wspomnieć, że w Japonii istnieje obowiązek segregacji śmieci. I tak, wszystkie rzeczy we wszechświecie dzielą się na puszki, butelki i tzw. barnable** . Podział ten nie jest nadmiernie kłopotliwy tak długo, jak nie chce się wyrzucić czegoś chociaż trochę bardziej niestandardowego... parasolki na ten przykład.. Oczywiście można też założyć że wszystko spłonie... w odpowiedniej temperaturze.. 
Sam kampus, jak to określiła jedna z moich wykładowczyń: "Jest bardzo przyjemny, tylko nic tu nie ma". Mamy w prawdzie sklepik, stołówkę, księgarnie i nawet kawiarenkę ale wszystkie te przybytki otwarte są jedynie od poniedziałku do piątku do godziny 18 (kawiarnia) lub 20 (sklep). Później zostaje już tylko spożywczy przy stacji (10 minut na piechotę, 5 na rowerze). Oczywiście mamy też Onoharę (miejscowe centrum rozrywek zaopatrzone w McDonalda, KFC, kaitenzushi a nawet karaoke) i Osakę, ale odległość do obu jest jednak dość znaczna.
Jeśli dzień jest powszedni kampus tętni życiem. Jeśli weekend, rozgłośne krakanie miejscowych ptaszysk miesza się z okrzykami członków klubów sportowych i rzępoleniem dochodzącymi od strony pomieszczeń klubów muzycznych. Do tego jeszcze "ping pong" niezmordowanie odbijanej piłeczki do "narodowego sportu Mino". 
I tak biegnę rano z kubkiem kawy w zębach na zajęcia, czyham na wolną pralkę, nigdy nie wiem czy to co wyjmuje z lodówki jest napewno moje, pije ze znajomymi przed budynkiem i chodzę na dach popatrzyć na światła miasta. Mieszkam w akademiku i żyję studenckim życiem. Może trochę dziwnym, ale jednak studenckim.  


Słowniczek:
* w tłumaczeniu zwykłym: bardzo nam przykro, musicie sobie jako radzić; w tłumaczeniu kontekstowym: i tak mamy was gdzieś, więc siedźcie cicho a może to kiedyś naprawimy
**burnable - palne