niedziela, 29 listopada 2009

紅葉 / Kolorowe liście jesieni

Nadeszła pora kouyou*, drzewa zabarwiły się kolorami jesieni, czas by wybrać się do Kioto.
Właściwie nie ma innej możliwości, trzeba i już... Spróbuj tylko się nie wybrać, a natychmiast posądzą Cię o brak zrozumienia dla wszystkiego co japońskie..
Powinieneś wsiąść rano do pociągu z radością w sercu i prowiantem w plecaku a potem utorować sobie łokciami drogę do punktu w wagonie gdzie będziesz w stanie oddychać. Z kolei, musisz koniecznie wysiąść na tym dworcu co wszyscy i zgodnie z kierunkiem ruchu* podążyć wraz z tłumem do wyjścia.
Następnie tłumek rozproszy się by wsiąść do autubusów i wyruszyć do kilku najbatdziej znanych "momijiowych punktów miasta". I nie ważne, że jest mnóstwo równie ładnych miejsc, trzeba iść do tych co z momiji słyną. I już.
Docieramy więc do nich by znowu połączyć się z wędrującym noga za nogą tłumem, stanąć w godzinnej kolejce do  knajpki serwującej ciepłe przekąski, przespacerować się po słynnym moście w Arashiyamie (proszę się przesuwać, proszę nie blokować przejścia, proszę lewą stroną - krzyczą policjanci przez megafony).
Razem z kilkudziesięcioma osobami kontemplujemy kamienny ogród w świątyni Ryoanji. Jesteśmy japońscy, robimy zdjęcia, jesteśmy japońscy, doceniamy momiji, jesteśmy japońscy, wędrujemy w tłumie. Zaciskamy zęby. Zen.
Może trochę przesadzam, ale faktycznie, gdy w Japonii nadchodzi pora roku, którą u nas określiłoby się jako "polską złotą jesień" każdy szanujący się Japończyk myśli "dobrze by było pojechać do Kioto" a znaczny procent rzeczywiście to robi. Dzięki czemu to i na codzień wypełnione turystami miasto zmienia się w jedną wielką kolejkę: po bilety, do zdjęcia, do restauracji a nawet do pociągu...
I wszyscy stoją, i wszyscy są szczęśliwi i tylko zastanawiam się czy ktoś właściwie patrzy na te całe momiji...

* Kouyou/ momiji - kolorowe jesienne liście
* W Japonii istnieją dość sztywne zasady ruchu pieszych, a także zasady korzystania z ruchomych schodów. Przestrzegane w całym kraju, w Osace oczywiście odwrotne niż w Tokio..

czwartek, 19 listopada 2009

ファイト日本!* / Polska Biało-Czerwoni!

- A wiesz co, Polscy siatkarze grają turniej w Japonii...
- W Japonii??
- W Osace i Nagoi...
- W Osace??!!

 "Jeśli będę kiedyś w Japonii i będą grali Polacy na pewno pójdę." powtarzałam miliony razy. Powtarzałam to tak często, że sama w to uwierzyłam. Nic więc nie pozostało mi innego jak zamówić bilet prze internet, skaptować koleżankę (która okazała się cieszyć na myśl o siatkarzach nie mniej niż ja), skombinować biało -czerwone ubrania i wyruszyć na drugi koniec miasta.
Opuściłyśmy zajęcia i pojechałyśmy tak, żeby zdążyć także na mecz Brazylia - Kuba. W końcu jedziemy tam nie tylko dla Polaków, jesteśmy prawdziwymi fankami siatkówki i chcemy zobaczyć mecz na wysokim sportowym poziomie... a poza tym gra Giba...
Dotarłyśmy na miejsce gdy trybuny był jeszcze prawie puste, zainteresowanie siatkówką nie jest w Japonii widać aż takie duże. Jednym okiem oglądałam więc mecz a drugim rozglądałam się za innymi Polakami, którzy mogą pojawić się na widowni. I tak w pewnej chwili zobaczyłam grupę wysokich biało czerwonych postaci wyłaniającą się z wejścia do szatni i obserwujących walkę na boisku. Spojrzałyśmy z Anią na siebie, zerwałyśmy się z miejsc i popędziłyśmy na drugi koniec sali. Znalazłyśmy miejsce gdzie wychylając się za barierkę znajdowałyśmy się prawie idealnie nad nimi, zrobiłyśmy po zdjęciu i zaczęłyśmy machać.... To właściwie nie była przemyślana decyzja, w ogóle nie można tego nazwać decyzją, to był po prostu odruch bezwarunkowy. W każdym razie udało nam się zwrócić na siebie uwagę i w efekcie, dwóch siatkarzy popatrzyło na nas z minami "o co, kurwa, chodzi" ale pozostali trzej odmachali. W momencie zmieniłam kolor na głęboko buraczkowy i poczułam się jakbym miała najwyżej 15 lat...
Po spotkaniu drugiego stopnia (zobaczyć i zostać zauważonym) z Polską Reprezentacja Siatkówki przechichotałyśmy brazylijsko-kubańskiego tiebreaka i postanowiłyśmy przejść się po budynku zanim rozpocznie się właściwa część przedstawienia.
Już po chwili w holu dopadł nas jakiś pan z japońskiej obsługi i tonem bardziej pytającym niż twierdzącym powiedział "dzień dobry". Kiedy mu odpowiedziałyśmy z rozanieloną miną dodał "Jak się Pani ma?".
Typowo japońskie podejście do organizacji, ale faktycznie było mi miło.
Korzystając z tego, że jesteśmy Gaijinkami (czyt. wolno nam więcej niż przeciętnemu śmiertelnikowi) zapuściłyśmy się głębiej w korytarze i w pewnym momencie nadeszła z naprzeciwka i minęła nas grupa baaardzo wysokich, ubranych w garnitury Japończyków. Popatrzyłyśmy się na siebie z głupimi wyrazami twarzy, ale że drużyna japońska już była pewnie przebrana mruknęłyśmy tylko "まさかね"*...
Przy okazji spotkałyśmy innych Polaków. Troje było z naszego uniwerku, ale z innego kursu (ja spotkałam ich po raz pierwszy). Zobaczyłam też jakiegoś pana, który wyglądał na Europejczyka, ale że był ubrany na niebiesko powiedziałam pól-żartem "Jeśli jest Polakiem to się za niego wstydzę". Chwilę potem dojrzałam go ponownie. Był przebrany.
W około pół godziny później przyszła pora na hymny i początek meczu. I tu kolejna frajda jakich mało, japoński spiker wywołujący nazwiska polskich siatkarzy i my usiłujące rozszyfrować o kogo chodzi. Miejsca miałyśmy w prawdzie dobre, bo na wysokości siatki, ale za to dość wysoko, więc na początku ciężko się było zorientować kto jest kto. "Puuuriniiisukii!! Uomachchi! Uoitsuki! Nouakobusuki! Mojonek!" Ale to i tak nic w porównaniu z tym, że nazwisko jednego z siatkarzy brazylijskich brzmiało dokładnie jak "無料"*.
Mecz jaki był, każdy widział, dwa bardzo dobre sety w naszym wykonaniu i 3 bardzo dobre w ich. Widownia pełna Japończyków, ogłuszający hałas i j-popowa melodyjka w każdej przerwie meczu. Speaker  wołający co chwilę "jak się bawicie, Osako!". A ja poczułam się częścią tej Osaki. I dobrze się bawiłam.


Słowniczek dla Niewtajemniczonych:
ファイト日本 - Naprzód Japonio!
まさかね - Niemożliwe..
無料 - muryou -  darmowy, bez opłat

piątek, 13 listopada 2009

自転車の話/ Opowiastka o rowerze

Każdy student, gdy tylko zostanie studentem, natychmiast zdaje sobie sprawę z tego na czym polega życie studenckie i zaczyna po studencku rozumować. Wie, że jeśli mieszka w takim mieście jak Mino (czyt. na wsi) koniecznie musi sprawić sobie rower... Jeśli nie dostanie go w "spadku" po znajomym, który wrócił już do swojego kraju pozostaje mu tylko jedno...  
W ten właśnie sposób pewnej ciepłej soboty znaleźliśmy się w Mino Kuriningu Sentaaa, czyli Centrum Oczyszczania Mino. To tam trafiają rzeczy, które zostały wyrzucone, ale nadają się jeszcze do użycia. Także rowery. Właśnie rowery przyciągnęły naszą uwagę. Wkroczyliśmy więc dziarskim krokiem do budynku i zostaliśmy skierowani do sali w której piętrzyła się góra bliżej nie określonego żelastwa. Przepraszam, stały używane rowery. Po długich poszukiwaniach każdy znalazł taki, który nie był przerdzewiały na wylot oraz nie miał designu z lat 20 i tak uzbrojeni przeszliśmy do fazy drugiej. 
Faza druga polegała na przygotowaniu roweru do jazdy, czyli mówiąc wprost zmienieniu starego grata w coś co nadaje się do użytku. W sąsiedniej sali mieścił się niewielki warsztat, gdzie bezpłatnie można było korzystać z narzędzi, części zamiennych i środków czyszczących. Oczywiście samo to na niewiele by mi się zdało, ale w połączeniu z miną "ojej, i co ja mam teraz zrobić?? :((" dało efekt natychmiastowy. Kilku japońskich staruszków w ciągu kilku sekund znalazło się koło mnie i koleżanki zagadując do nas w dialekcie kansaiskim i dziarsko naprawiając nasze przyszłe pojazdy. Panowie ci, jak się zresztą okazało wszyscy w wieku emerytalnym, mają głównie wspierać radą osoby, które chcą rower naprawić. I wspierali radą... kolegę, który niestety nawet stojąc z nieszczęśliwą miną nie robił widać odpowiedniego wrażenia... Cała zabawa polega bowiem na tym, że rower trzeba samemu naprawić (a czasem wręcz poskładać w oparciu o ramę) a w nagrodę otrzymuje się go na własność. Trzeba przyznać, że pomysł jest bardzo pro-edukacyjny, atmosfera w warsztaciku przeurocza a i popaprać się trochę w smarze całkiem fajna sprawa. 
Mój rower został więc naprawiony, wypucowany (to już przeze mnie), zapytano mnie kilkakrotnie czy na pewno mam sprawne hamulce i wręczono blokadę z kluczykiem. Już miałam wychodzić, kiedy jeden z panów podbiegł do szuflady i przyniósł... maskotkę - breloczek do kluczyka. :) Gdy tylko znalazłam się na ulicy wskoczyłam na siodełko by z radością stwierdzić, że chociaż ostatnio a rowerze jechałam chyba w gimnazjum nie wszystko zdążyłam jeszcze zapomnieć. Kiedy opanowałam ponownie skręcanie i wjeżdżanie na krawężniki wyjechaliśmy za bramę... i tam stanęliśmy oko w oko z szosą opadającą pod kątem jakichś 40%. Taaak.. teraz już wiem, czemu pytali mnie o hamulce... 
Starsi panowie byli naprawdę przesympatyczni, pochwalili polską drużynę siatkówki "bo wygrywa z Japonią", popytali o polskie zwyczaje, pozachwycali, że tak młodo wyglądamy... Jeden z nich zaciągnął mnie do mapy i kazał sobie pokazać gdzie ta Polska tak naprawdę leży. Kiedy wskazałam odpowiedni punkt objechał palcem granice i pokiwał głową w zadumie "O tyle większa od Japonii!"... "Ale... to Europa, Proszę Pana... tam jest dużo małych krajów, w tym Polska, o tu!"

niedziela, 1 listopada 2009

外人と言う / Ten, którego zwiemy Gaijinem

Na dzisiejszej lekcji poznamy zwierze zwane popularnie "Gaijinem". Zwierze to jest blisko spokrewnione z gatunkiem określanym mianem Turysty Pospolitego, jednak różni się od niego zdecydowanie. Przede wszystkim, Turysta Pospolity występuje najczęściej w stadach. Gaijin porusza się samotnie lub w małych grupkach.
Jest istotą mniej przewidywalną niż Turysta Pospolity i bardziej dziką. Ponieważ szlaki jego wędrówek nie są do końca zbadane można się na niego natknąć zupełnie nieoczekiwanie. Jeśli spotkamy Gaijina powinniśmy pamiętać, że mimo łagodnego wyglądu to istota niebezpieczna i nieprzewidywalna. Nie wolno dać się zwieść pozorom - Gaijin potrafi do pewnego stopnia naśladować ludzki głos i zachowania. Trwa dyskusja wśród badaczy czy napradwe posiada zdolność uczenia się czy też naśladuje to, co widzi wokół siebie.


Mija już miesiąc od kiedy mieszkam w Japonii i wiele rzeczy przestaje mnie dziwić. Wiem już, że to co mam pod drzwiami pokoju to nie kosz na śmieci, tylko stojak na parasole. Wiem, że to normalne, kiedy w autobusie, metrze czy sklepie cały czas ktoś do mnie mówi przez megafon: na coś namawia lub za coś przeprasza. Nie nauczyłam się jeszcze poprawnie rozpakowywać onigiri (kulki ryżowe), ale jestem prawie pewna, że i tą umiejętność zdobędę wkrótce.

Wybrałam zajęcia, na które będę chodzić w tym semestrze i ułożyłam je w jako tako stabilny plan zajęć, polubiłam swojego nadpobudliwego intelektualnie "opiekuna naukowego" mimo, że jego sympatyczność i bezpośredniość dalej wprawiają mnie w stan zmieszania ocierającego się o panikę. Zdecydowałam się na temat badawczy w postaci "duchów Japonii" i od razu przystąpiłam do akcji wyszukując wszystkie historie o duchach na Handaiu. Co prawda, mój nagły zapał badawczy wynikał głownie z Halloween, ale czemu by nie połączyć przyjemnego z pożytecznym?

Skoro już o tym mowa, od kilku dni nie mamy ciepłej wody pod prysznicem. W czasie gdy boiler jest w naprawie mamy kąpać się w jednym z pokojów na 2 piętrze. Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie to, że nikt tam nie mieszka, światło jest wiecznie zgaszone a powietrze nieco zatęchłe. Na dodatek, żeby dostać się do przysznica, trzeba wejść do pokoju w którym niczym w składziku umieszczono ogromne ilości starych, podniszczonych mebli, zamknąć drzwi za sobą i dotrzeć do niezbyt czystej łazienki... Aż się prosi, żeby stojąc pod prysznicem nasłuchiwać kroków w zamkniętym pokoju za plecami...
Ostatnie dni obfitowały w  rozmaite przemyślenia, które można by określić wspólnym mianem "kulinarnych":
Całe studia wpajano mi, że w Japoni nie wolno jeść na ulicy i jest to bardzo źle odbierane przez tubylców. Było to dla mnie zawsze frapująco - zdumiewające, ponieważ cała Japonia upstrzona jest budkami z jedzeniem "do ręki i w drogę" a na dodatek w każdym większym sklepie stoi sobie mikrofalówka, w której można podgrzać zakupione na miejscu "danie gotowe". Jaki byłby więc sens kupowania jedzenia na ulicy jeśli potem trzeba chować się w zaułku, albo biec truchcikiem do domu...? I tu spotkała mnie niespodzianka. Podobno w Osace to nie obowiązuje! W Tokio to tak i owszem, ale Osaka to jest kraj dzikich ludzi, tu można nawet z hamburgerem po ulicy. Hulaj dusza piekła nie ma!
W pobliskim hipermarkecie pracuje pewna pani o bardzo donośnym choć zachrypniętym nieco głosie. Pani ta odpowiedzialna jest między innymi za przyczepianie na produktach żywnościowych karteczek "przecena" (co następuje każdego wieczora) oraz ogłaszania tego faktu całemu światu głośnym okrzykiem ("Bentou za pól ceny!!!")
Jest, jak łatwo się domyślić, ulubionym pracownikiem wygłodniałych studentów. Ulubionym i znienawidzonym jednocześnie. Pani ta bowiem przemieszcza się po dziale z gotowymi posiłkami niczym po swoim królestwie, zaglądając studentom przez ramię gdy wybierają obiad/kolacje i udzielając porad w stylu: "to żółte jest dobre, spróbuj". Albo: "bierz to, tańsze już nie będzie..." Rad tych udziela tak zdecydowanym, apodyktycznym wręcz tonem, że biednemu studentowi pozostaje jedynie potulne "hai" i odmaszerowanie ze przydzieloną mu kolacją do kasy.
Wybrałyśmy się dziś na wycieczkę do zamku Himeji. Zrobiłyśmy tyle zdjęć, że gdyby zamek spłonął, można by go odbudować na ich podstawie ze wszystkimi szczegółami. Następnie rozejrzałyśmy się po pobliskim ogrodzie japońskim i poszłyśmy na obiad do wietnamskiej knajpki. Knajpka nie była bardzo droga (tania zresztą też nie), ale miała przyjemną atmosferę i serwowała duże porcje, co wystarczyło właściwie by nas zadowolić. W dodatku wszyscy twierdzili, że ich dania są wyśmienite.
To własnie tam dokonałam zdumiewającego odkrycia. Zamówiłam makaron ze smażoną wieprzowiną... danie okazało być rodzajem zupy o smaku wypisz wymaluj zupek chińskich firmy Vifon. Mam na myśli te najstarsze, najbardziej "chińskie" z istniejących zupek chińskich. Te, o których się mówi, że smakują tylko i wyłącznie "chemią".
Otóż nie! To nie chemia! To prawdziwy smak wietnamskiego jedzenia! One mają tak smakować! Vifon urósł dziś bardzo w moich oczach.