niedziela, 1 listopada 2009

外人と言う / Ten, którego zwiemy Gaijinem

Na dzisiejszej lekcji poznamy zwierze zwane popularnie "Gaijinem". Zwierze to jest blisko spokrewnione z gatunkiem określanym mianem Turysty Pospolitego, jednak różni się od niego zdecydowanie. Przede wszystkim, Turysta Pospolity występuje najczęściej w stadach. Gaijin porusza się samotnie lub w małych grupkach.
Jest istotą mniej przewidywalną niż Turysta Pospolity i bardziej dziką. Ponieważ szlaki jego wędrówek nie są do końca zbadane można się na niego natknąć zupełnie nieoczekiwanie. Jeśli spotkamy Gaijina powinniśmy pamiętać, że mimo łagodnego wyglądu to istota niebezpieczna i nieprzewidywalna. Nie wolno dać się zwieść pozorom - Gaijin potrafi do pewnego stopnia naśladować ludzki głos i zachowania. Trwa dyskusja wśród badaczy czy napradwe posiada zdolność uczenia się czy też naśladuje to, co widzi wokół siebie.


Mija już miesiąc od kiedy mieszkam w Japonii i wiele rzeczy przestaje mnie dziwić. Wiem już, że to co mam pod drzwiami pokoju to nie kosz na śmieci, tylko stojak na parasole. Wiem, że to normalne, kiedy w autobusie, metrze czy sklepie cały czas ktoś do mnie mówi przez megafon: na coś namawia lub za coś przeprasza. Nie nauczyłam się jeszcze poprawnie rozpakowywać onigiri (kulki ryżowe), ale jestem prawie pewna, że i tą umiejętność zdobędę wkrótce.

Wybrałam zajęcia, na które będę chodzić w tym semestrze i ułożyłam je w jako tako stabilny plan zajęć, polubiłam swojego nadpobudliwego intelektualnie "opiekuna naukowego" mimo, że jego sympatyczność i bezpośredniość dalej wprawiają mnie w stan zmieszania ocierającego się o panikę. Zdecydowałam się na temat badawczy w postaci "duchów Japonii" i od razu przystąpiłam do akcji wyszukując wszystkie historie o duchach na Handaiu. Co prawda, mój nagły zapał badawczy wynikał głownie z Halloween, ale czemu by nie połączyć przyjemnego z pożytecznym?

Skoro już o tym mowa, od kilku dni nie mamy ciepłej wody pod prysznicem. W czasie gdy boiler jest w naprawie mamy kąpać się w jednym z pokojów na 2 piętrze. Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie to, że nikt tam nie mieszka, światło jest wiecznie zgaszone a powietrze nieco zatęchłe. Na dodatek, żeby dostać się do przysznica, trzeba wejść do pokoju w którym niczym w składziku umieszczono ogromne ilości starych, podniszczonych mebli, zamknąć drzwi za sobą i dotrzeć do niezbyt czystej łazienki... Aż się prosi, żeby stojąc pod prysznicem nasłuchiwać kroków w zamkniętym pokoju za plecami...
Ostatnie dni obfitowały w  rozmaite przemyślenia, które można by określić wspólnym mianem "kulinarnych":
Całe studia wpajano mi, że w Japoni nie wolno jeść na ulicy i jest to bardzo źle odbierane przez tubylców. Było to dla mnie zawsze frapująco - zdumiewające, ponieważ cała Japonia upstrzona jest budkami z jedzeniem "do ręki i w drogę" a na dodatek w każdym większym sklepie stoi sobie mikrofalówka, w której można podgrzać zakupione na miejscu "danie gotowe". Jaki byłby więc sens kupowania jedzenia na ulicy jeśli potem trzeba chować się w zaułku, albo biec truchcikiem do domu...? I tu spotkała mnie niespodzianka. Podobno w Osace to nie obowiązuje! W Tokio to tak i owszem, ale Osaka to jest kraj dzikich ludzi, tu można nawet z hamburgerem po ulicy. Hulaj dusza piekła nie ma!
W pobliskim hipermarkecie pracuje pewna pani o bardzo donośnym choć zachrypniętym nieco głosie. Pani ta odpowiedzialna jest między innymi za przyczepianie na produktach żywnościowych karteczek "przecena" (co następuje każdego wieczora) oraz ogłaszania tego faktu całemu światu głośnym okrzykiem ("Bentou za pól ceny!!!")
Jest, jak łatwo się domyślić, ulubionym pracownikiem wygłodniałych studentów. Ulubionym i znienawidzonym jednocześnie. Pani ta bowiem przemieszcza się po dziale z gotowymi posiłkami niczym po swoim królestwie, zaglądając studentom przez ramię gdy wybierają obiad/kolacje i udzielając porad w stylu: "to żółte jest dobre, spróbuj". Albo: "bierz to, tańsze już nie będzie..." Rad tych udziela tak zdecydowanym, apodyktycznym wręcz tonem, że biednemu studentowi pozostaje jedynie potulne "hai" i odmaszerowanie ze przydzieloną mu kolacją do kasy.
Wybrałyśmy się dziś na wycieczkę do zamku Himeji. Zrobiłyśmy tyle zdjęć, że gdyby zamek spłonął, można by go odbudować na ich podstawie ze wszystkimi szczegółami. Następnie rozejrzałyśmy się po pobliskim ogrodzie japońskim i poszłyśmy na obiad do wietnamskiej knajpki. Knajpka nie była bardzo droga (tania zresztą też nie), ale miała przyjemną atmosferę i serwowała duże porcje, co wystarczyło właściwie by nas zadowolić. W dodatku wszyscy twierdzili, że ich dania są wyśmienite.
To własnie tam dokonałam zdumiewającego odkrycia. Zamówiłam makaron ze smażoną wieprzowiną... danie okazało być rodzajem zupy o smaku wypisz wymaluj zupek chińskich firmy Vifon. Mam na myśli te najstarsze, najbardziej "chińskie" z istniejących zupek chińskich. Te, o których się mówi, że smakują tylko i wyłącznie "chemią".
Otóż nie! To nie chemia! To prawdziwy smak wietnamskiego jedzenia! One mają tak smakować! Vifon urósł dziś bardzo w moich oczach.

1 komentarz:

  1. To mnie zaskoczyłaś :).
    Nie spodziewałem się, że smak 'zupki chińskiej' pochodzi od czegoś naturalnego ^^'.
    Poza tym bardzo przyjemnie czyta się twój blog, nawet o 2 w nocy ;).
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń